22 sierpnia 2025

Otaczające mnie życie zmierza do tego, żeby mnie wykończyć. Za dużo wszystkiego, cholera, marzę o tym, żeby kiedyś przyjść do domu i tak po prostu nic nie robić. Czy to starość i nie wyrabiam na zakrętach, czy przegięłam trochę, no nie wiem. Ale... czuję się już prawie wolna od pracy, którą podjęłam dwa lata temu i to jest zwiastun dobrych zmian.

Choć teoretycznie zostały mi jeszcze dwa dni robocze, to jednak tylko teoretycznie i wczoraj zajechałam do domu z bagażnikiem załadowanym do pełna różnymi pierdoletami, które sukcesywnie zwoziłam do pracy przez cały ten czas. Chciałam sobie tam uwić gniazdo i zapewnić komfort, żeby mieć na miejscu wszystko, co mi jest potrzebne do szczęścia, jednak czynniki tworzące komfort nie zrównoważyły dyskomfortu i zwolniłam się z ostatnim dniem sierpnia. Bardzo mi przykro, że muszę porzucić mojego kota bibliotecznego, który wiernie mi towarzyszył od jesieni i jest już całkiem oswojony i grzeczny, daje się głaskać a także, jeśli trzeba, to mogę mu bezkarnie wyjąć kleszcza. Teraz będzie sobie musiał radzić beze mnie.

Zaraz wsiadam do pociągu i jadę w świat, bo tak sobie wymyśliłam, że skoro ostatnia ciocia z pokolenia mojej mamy kończy we wtorek 90 lat, to ja chcę z nią pobyć chwilkę i uściskać, a być może nawet zjem z tej okazji lody z cukrem! Więc jadę, a na miejscu będą jeszcze inne spotkania. Nad ranem Młoda wsiada natomiast do samolotu i wraz ze swoją wyczekaną i wymantrowaną drogocenną wizą leci do męża, żeby zdążyć na pierwszą rocznicę ślubu, ale i pozostać również potem, na kolejne miesiące, a być może i lata. A więc najbliższe godziny będą w naszej rodzinie czasem podróżowania. 

Ostatnio rozkręcam się bardziej z kremami i maściami, bo nastawiłam dużo maceratów olejowych i octów z myślą o - jak to eufemistycznie się mawia - dzieleniu się nadmiarami (i to nie tylko w formie upominków).

14 sierpnia 2025

Obiecałam notkę powarsztatową, ale oczywiście rzuciłam się w wiry życia i odmęty i tyle mnie widzieli. Wkrótce będę miała więcej czasu, bo od września odchodzę już z pracy, a obecnie delektuję się urlopem, który mi pozostał do wykorzystania. Byłam też dwa razy w schronisku, już po zakończeniu warsztatów, ale niestety kolano nie pozwala mi na częste wyjazdy, bo znów trochę buzuje.

W warsztatach brało udział 26 osób, w większości przyjezdnych - z Dolnego Śląska, Trójmiasta, Warszawy, Radomia i Łodzi. Reżim tych ośmiu dni był tak napięty, że dosłownie na nic innego nie miałam już przestrzeni. Psy patrzyły na nas z niedowierzaniem, co też my wyrabiamy, że tylko wchodzimy i wychodzimy, jak te głupki. Prawie cały ten czas lało, więc trzeba było palić w piecu, żeby była cały czas gorąca woda i żeby ciuchy schły po praniu. Nasz Nauczyciel puszczał z nas siódme poty, a co ciekawe, bez żadnego skakania i fikania, bo w jodze nie stąd się poty biorą. Dlatego śmieszy mnie zawsze, kiedy ktoś na wieść o naszej praktyce, mówi: eee, nieee, joga to nie dla mnie, ja wolę coś bardziej dynamicznego!

Większość uczestników, to byli nauczyciele jogi, którzy sami prowadzą swoje grupy, więc jak dla mnie, praktyka była bardzo wymagająca, szczególnie, że z tym moim kolanem to różnie bywa, a w dodatku mam od czerwca dokuczliwy ból w pośladku, czyli tzw. ból dupy, który mi się pojawił, gdy poślizgnęłam się kiedyś na mokrej podłodze i postanowił pozostać. Dwa ostatnie dni były dla mnie już naprawdę trudne, ale oczywiście zgłaszałam dolegliwości, więc miałam liczne dostosowania i układy indywidualne, nawet na specjalnie skonstruowanych łożach boleści. 

Prawie codziennie musiałam trzy razy brać prysznic, a także myłam włosy rano i potem znów po południu, tuż przed wyjazdem. No i ciuchy po każdych zajęciach obowiązkowo szły do prania. Przez cały ten czas jadłam tylko jeden posiłek dziennie, bo nie było kiedy jeść, ani tego jedzenia przyrządzać. U mnie to był duży posiłek obiadowy ok. godz. 13:00, czyli zaraz po przyjeździe z porannej sesji i to bez zwłoki, żeby nie jechać na sesję popołudniową z pełnym brzuchem. Przez resztę dnia dużo piłam i była to kawa lub woda z cytryną, a po obiedzie zawsze zielona herbata. Weszłam więc niechcący w tryb OMAD, który jest ekstremalną formą postu przerywanego i przyznam, że bardzo dobrze się z tym czułam. 

Na koniec było wspólne wyjście do pizzerii, które stało się bardzo miłą i błogą chwilą domykającą całość, a te warsztaty, to były nasze wczasy, siłownia, fizjoterapia i psychoterapia.

Dziś, korzystając z upalnego dnia zrobiłam wreszcie to, o czym gadam od tygodni, a mianowicie wyszykowałam sobie w piwnicy norę do zadań specjalnych i będę tam przechowywać swoje ziołowe czarodziejstwa.

06 sierpnia 2025

No, proszę Państwa, jest półmetek, a jak dożyję końca - będzie notka. Bierzemy udział w ośmiodniowych letnich warsztatach jogi u naszego Nauczyciela, codziennie dwa wyjazdy do Lęborka - na 9:00, a potem na 17:00 - łącznie pięć godzin praktyki dziennie. 

Nie ma czasu ani siły na cokolwiek więcej, a przecież są obowiązki domowo-ogrodowe, a psy tylko nas żegnają i witają w trybie naprzemiennym i od tego wariactwa to dziś Gucio spał na poduszce, przyciśnięty do mojej głowy, choć normalnie, to raczej lokuje się w strefie nóg.

Zwierzęta tęsknią i kochają najpiękniej.

24 lipca 2025

To jest ta pyszniusia pora roku, kiedy to można się najeść tym, co daje ogród. Prawie codziennie zajadamy własną fasolkę szparagową, żółtą i zieloną, a wkrótce będzie też płaskostrąkowa, bo już kwitnie. Wysadziłam też nową szparagówkę karłową, więc mam nadzieję że przedłuży mi to maksymalnie fasolkobranie, bo ten smak to jest po prostu rewelacja.

Mamy w tym roku urodzaj malin, więc codziennie się obżeramy, a oprócz tego pozamrażałam w pojemniczkach, żeby zimą nie umrzeć z głodu. To będzie zima w domu, a że zimy są tu od lat gówniane, to będę dużo czasu spędzać w ogrodzie i chodzić z psami po polach - taki jest plan. Już się nie mogę doczekać i już czuję ten powiew wolności.

Pewną inicjatywę w kierunku przyszłej aktywizacji międzyludzkiej też już podjęłam, ale nie wiadomo, czy dojdzie ona do skutku, to się okaże. Jeśli tak, to na pewno nie w takim wymiarze, jak dotychczas i nie za takie poniżające pieniądze. Z głodu nie umieram, nie muszę się zgadzać na uwłaczające warunki i nie mówię tu tylko o pieniądzach. Jestem już w takim momencie życia, że musi mi się we mnie samej wszystko zgadzać, w tym czymś co inni nazywają duszą, a ja wolę powiedzieć, że w głowie.

A na razie, to złożyłam wypowiedzenia z datą 15 lipca, a więc do końca sierpnia jeszcze pracuję, no ale mam w tym czasie urlop do wykorzystania.

Żal mi bardzo kota bibliotecznego, który ostatnio przekroczył cienką linię i wlazł mi na kolana, umościł się wygodnie i podgryzał mi łagodnie rękę. Będę się starała zaprząc nową bibliotekarkę do opieki nad nim, szczególnie zimą - żeby dała jeść, żeby wpuściła na parę godzin do ciepłego pomieszczenia. To jest taki grzeczny i spokojny kotek.

17 lipca 2025

Z niczym się nie wyrabiam i na nic nie mam czasu! Muszę przetrwać jeszcze do początku sierpnia, bo wtedy zaczynam dwutygodniowy urlop i wtedy też nie będę miała czasu, ale na urlopie, to co innego. 

Pracuję, jeżdżę z prawym barkiem na zabiegi ratunkowe do pana fizjoterapeuty, a do tego znów mam spuchnięte kolano, jakoś tak chyba od piątku, że tak tu udokumentuję dla samej siebie, bo coś mi się zdaje, że na horyzoncie kolejny zastrzyk z Itr-90. Byłam też raz ze Starym, jako pomoc niefachowa na inwentaryzacji w dzikiej zieleni, ale wróciłam zagryziona na śmierć przez insekty i z kleszczem w nodze, co mnie lekko zdezintegrowało emocjonalnie, bo przecież sześć lat temu przeszłam boreliozę i potem miałam te różne dziwne przypadłości, które, jak przypuszczamy, nie były bez związku.

Leje i leje i leje bezustannie, a róże w ogrodzie przypominają zgniłe szmaty i nie mam ich kiedy przyciąć. Z trudem znajduję chwilkę i to nie codziennie, żeby dotrzeć do warzywnika. Zmarnowały nam się w większości czereśnie, bo przecież nie da się pozrywać czereśni, będąc w pracy lub kiedy leje. Maliniak czerwieni się w urodzaju i też by trzeba iść zerwać, ale leje i nie wiem, co z nich zostanie do popołudnia, kiedy wrócę z pracy, bo dziś bym chciała zerwać. Powinnam też przerobić lawendę, ale tam to nie byłam już z pięć dni!

Dobrze, że miałam kilkudniową pomoc, która nazrywała sporo malin - na pożarcie bieżące, na ocet w słoju pięciolitrowym i do zamrażarki. 

Pomoc oporządziła też groszek na dwóch stanowiskach - do zamrożenia. Odzyskałam dzięki temu trochę miejsca pod nowe sadzonki warzyw, zwłaszcza, że zebrałam już buraki, które urosły ogromne. 

Mój warzywnik w skrzyniach jest przecudowny, wszystko bujnie tam rośnie i wygląda, jak Światowa Wystawa Ogrodnicza! Serio - przenigdy tu nie miałam TAKICH warzyw i jestem zachwycona. Oto stan z końca czerwca.