Zakończyłam pierwszy miesiąc spotkań robótkowych, które prowadzę w lokalnym ośrodku kultury raz w tygodniu. Ach, jaka to ulga, jak dobrze, że te dwa lata wiejskiej misji bibliotekarskiej mam już za sobą! Moja następczyni na tym miejscu była bardziej inteligentna, bo (zatrudniona z dniem 6 października) złożyła już parę dni temu wypowiedzenie. Ja potrzebowałam na to dwóch lat - żałosne.
Na razie mam na spotkaniach swoją stałą ekipę, ale mam nadzieję, że z czasem ktoś się jeszcze pojawi. Dostałyśmy tę salę, co poprzednio, a także szafkę na kawki/herbatki/czekoladki. Mam też swój własny klucz od sali i od całego budynku, bo wychodzimy jako ostatnie, a więc zamykam wejście główne i zaszyfrowuję alarm. Wczoraj wiozłam na spotkanie sąsiadkę, która pierwszy raz ze mną jechała i chyba miała obawy, ale obiecałam jej, że będę łagodnie brać zakręty i w końcu się zdecydowała!
Nuka już jest nasza, a my jesteśmy jej. Widać, że już się czuje swobodnie, biega coraz szybciej i zwinniej, uwielbia wychodzić do ogrodu i wcale się nie pcha od razu z powrotem, chyba ją zachwyca ta wolność i przestrzeń, po latach życia w ciasnych ciemnych klitkach, a potem dwóch miesiącach w schroniskowym boksie. Ładnie zajada i wreszcie klawiatura żeber jest jakby mniej wyczuwalna w dotyku. Byliśmy z nią w lecznicy, która ma podpisaną umowę z organizacją prowadzącą schronisko i pokrywającą koszty leczenia, dopóki mamy Nukę w opcji DT czyli Dom Tymczasowy. Okazuje się, że grudkowata zmiana na grzbiecie, choć ma charakter nowotworu łagodnego, to jednak musi być usunięta i mamy się umawiać za jakiś miesiąc - dwa, jak tylko psina trochę się poprawi i wydobrzeje.
Wczoraj, podczas mojego wieczornego zalegania na sofce z laptopem i robótką, podeszła nagle i po prostu wlazła mi na sofę, jakby to był jej stały rytuał i ułożyła się do spania. Gucio lekko się zbulwersował, co było widać gołym okiem, bo przybiegł w pewnej chwili i... stanął jak wryty. Naprawdę nie wiedział co ma zrobić, trochę podreptał, wyszedł z pokoju, ale zaraz przyszedł znów, spojrzał z niedowierzaniem i ulokował się na fotelu obok.
Od czasu adopcji Nuki byłam tylko raz w schronisku i to na kociarni, co zresztą też bardzo lubię. Nie ma to jak posprzątać ponad trzydziestu kotom kuwety, poprześcielać kocyki i piernaty, pogadać, pomiziać, wymienić wodę i dosypac suchych bobków, a na koniec jeszcze pozamiatać i zmyć podłogi. Trafił mi się też deser w postaci sesji miziania z ósemką małych rudzielców.
Również joga poszła przez tę Nukę w odstawkę i oczywiście w domu też nie robiłam praktyki, choć zamierzałam inaczej. No ale dziś już jedziemy razem, mam nadzieję, że trupem tam nie padnę po takiej przerwie i dorocznymi listopadowymi bólami, wędrującymi tu i ówdzie po zewłoku mym doczesnym.



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz