29 sierpnia 2023

Strasznie pusto jest bez niej w domu, pusto i nijako. Czekam niecierpliwie na przyjazd Młodego, który wprowadzi trochę życia w ten dom, bo na razie wygląda to tak, że Stary całe dnie spędza na górze i rzeźbi ten swój remont, a ja krzątam się na dole sama i nie mam do kogo gęby otworzyć. 

Chłopcy zostali sami. Gucio dość szybko doszedł do siebie, właściwie od razu, kiedy tylko ja przestałam ryczeć, a musiałam to zrobić natychmiast, bo ten mały gnojek przestał jeść i nie jadł przez cztery dni. Przestałam wyć, zaczął jeść - też natychmiast. Burek niestety, ze swoją wrażliwą naturą i zważywszy, że utracił wieloletnią przyjaciółkę, siostrę i ostoję, mozolnie przeprawia się przez tę żałobę. 

Uczę się jeździć... no, nie oszukujmy się - wyszło na to, że chyba umiem jeździć, tylko się boję. Czy ta umiejętność nie zanikła mimo tak długiej przerwy? Na razie ćwiczę dojazd do pracy różnymi trasami - mniej i bardziej uczęszczanymi, a co za tym idzie - mniej i bardziej ucywilizowanymi. Miałam jeździć przez las, a tymczasem wjechały tam maszyny utwardzające brakujący półkilometrowy odcinek i przejazd jest zamknięty. Mają termin do października, więc jak znam życie, to będą się z tym grzebać cały wrzesień, październik, listopad i grudzień, a potem zawieszą prace z powodu zimy. Dokładnie tak odbyło się to podczas modernizacji drogi przez naszą wieś, a że wykonawca jest ten sam, to niczego dobrego się po nim nie spodziewam. No, po buddyjsku - nie mam oczekiwań.

Byłam już na spotkaniu z nową szefową i ustaliłyśmy, że w ramach połówki etatu będę pracować w poniedziałki, środy i piątki, przynajmniej w tym pierwszym wstępnym okresie rozruchowym. Wtorki i czwartki pozostają jako dni jogowe i fajnie, że będą wolne. Szefostwo szuka teraz pracownika, który będzie dbał o to, żebym miała w pracy ciepło i czysto. Budynek jest nowiutki i pachnący świeżością, ma własne ogrzewanie z pieca z podajnikiem, który wystarczy załadować co kilka dni; wszystko tam można zaprogramować, włącznie z temperaturą w poszczególnym pomieszczeniach i porach doby/tygodnia. Do dyspozycji punktu bibliotecznego mam 2 pomieszczenia, ogółem ok. 70m2. Okna są duże, a więc jest jasno, a jedyne co mi się nie podoba, to zimne i bezosobowe podłogi z kafli, czego nie trawię ani w domu/mieszkaniu ani w takich publicznych budynkach. W budynku jest jeszcze przeogromna świetlica z możliwością wynajmu na wesela i inne tego typu imprezy, ale tam będzie działać już inna ekipa. Jest też super wyposażona kuchnia, gdzie m.in. będzie działać miejscowe KGW. A więc - ahoj, przygodo, idę do pracy. Atrakcyjność sytuacji polega na tym, że nie muszę, a mogę i chcę. 

W ubiegłym tygodniu odebrałam wreszcie (po 3 tygodniach) opis rezonansu kolana, gdzie jak wół jest napisane, że miałam pękniętą chrząstkę rzepki i to w ponad połowie jej grubości. Skoro pacjent czekając na wynik nie zmarł, to można przypuszczać, że wyzdrowiał, co jakby już prawie nastąpiło. W przyszłym tygodniu jeszcze mam ostatni zastrzyk sterydowy i mam nadzieję że to już będzie koniec tych korowodów.

17 sierpnia 2023

Wczoraj pożegnaliśmy Korę i pomogliśmy się jej przeprawić na drugą stronę. 

Kiedy jestem przytomna i osadzona w "tu i teraz", to przecież wiem, że nie było innego wyjścia. Zresztą i tak długo - bo 2 lata i 3 miesiące - udało nam się ją przeciągnąć przez to życie po diagnozie i był to bardzo trudny, ale i piękny czas, a każdy dzień i tydzień z nią był Darem. 

Na sto sposobów wyobrażałam sobie ten moment pożegnania, od kiedy wiedziałam, że nastąpi w nieodległej przyszłości, a przecież w niczym mi to teraz mi nie pomogło. Najgorzej jest, kiedy się zamyślę, chodząc po domu i ogrodzie, bo wtedy widzę ją wszędzie tam, gdzie przecież jej nie ma. 

No i wciąż się boję, że TO nadal jest przed nami. Wiem przecież mózgiem, że już się stało, ale jakoś przewrotnie ten okropny strach wcale nie minął. To samo miałam po śmierci mamy - już jej nie było, a ja wciąż zrywałam się pomiędzy snem a jawą z tym paraliżującym przerażeniem, że ona mi umrze i wtedy do mnie docierało, że halo, tu Ziemia i że to już nieaktualne. I to nawet dość długo tak miałam. Czy to jest jakiś psychologiczny mechanizm? Czy inni też tak mają? I czy to się może włącza w sytuacjach, kiedy taka obawa i oczekiwanie najgorszego jest rozciągnięte w czasie i zdąży weżreć się człowiekowi w mózg?

Żegnaj Koruniu, moja kochana ciapeczko! Nigdy nie zapomnę, jak ci cudnie pachniały kudełki - jednocześnie trocinami i pluszową maskotką. Zamieszkałaś z nami jako obrażony kudłaty szczeniaczek, a potem wydoroślałaś, a twoja rudość blakła z roku na rok i przechodziła w przypalony blond. Starzałaś się, ale nawet jako babuleńka, wciąż z równym zaangażowaniem patrolowałaś kilka razy dziennie długie granice naszej posesji, wydeptując ścieżki wzdłuż ogrodzeń swoimi futrzastymi łapami. 

Byłaś tu szefową dla wszystkich - koty przynosiły ci pstrągowe łby w darze i wystawiały myszy do upolowania, a Burek we wszystkim cię naśladował i był zawsze w ciebie wpatrzony jak w święty obrazek. Gucio próbował cię zaangażować w swoje szaleństwa, ale szybko nabrał respektu i zrozumiał, że tu jednak trzeba inaczej. 

Nie zapomnę twoich szaleństw po ogrodzie, zanim jeszcze zaczęłaś chorować i chudnąć - tych szusów i biegów z nagłymi zwrotami i przycupnięciami na przyciągniętej dupce na każdym zakręcie albo tego twojego konikowego truchtania na sztywnych nóżkach. I jak już byłaś prawie ślepa i głucha, a tak dobrze sobie radziłaś - czujnie stróżowałaś, dzielnie maszerowałaś na spacerki i wiedziałaś kiedy radośnie zamerdać ogonem. 

I pamiętam też, jak opiekowałaś się mamą, kiedy mieszkała tu u nas i jak ona ciebie kochała i uratowała ci życie lata temu. Ona pierwsza wtedy zauważyła, że jesteś chora, że coś się z tobą dzieje, a my, zaganiani, tego nie dostrzegaliśmy. - Gosiu, Kora jest smutna, coś jej dolega - powiedziała wtedy mama i pojechaliśmy do weta, a to już było rozpędzone ropomacicze i od razu była operacja. To teraz jesteście już razem.


Tak zaczynaliśmy

A tak było przed kilkoma i kilkunastoma dniami...

Kora/Pamela (17.02.2010-16.08.2023)

13 sierpnia 2023

Zakończyła się moja droga przez Mękę Poszukiwań Samochodu. Głównie szukałam w sieci, ale trochę też pojeździliśmy, aż wreszcie natknęliśmy się na pewną waniliową corsę (średnio starą, ale o bardzo małym przebiegu) i tu akcja się zagęściła. Jeden wyjazd ze Starym, drugi ze "szwagrem" (włączonym do rodziny na tę okoliczność, jako ciało doradczo-negocjacyjne) i... przedwczoraj, czyli 11 sierpnia znów weszłam na tę drogę! Ostatnio jeździłam za kierownicą w 1999 roku, czyli aż 24 lata temu, wiec jest to kawał czasu i muszę tu zaznaczyć, że od tej pory zachowałam bezwzględną czystość i nie zgrzeszyłam ani razu.

No to teraz, wiadomo - wszystkiego muszę się nauczyć od nowa. Wczoraj Stary kazał mi jechać drogą przez las, tą samą, którą będę jeździć od września do pracy, ale to był zły i grzeszny pomysł. Ja się muszę najpierw NAUCZYĆ, gdzie co jest w tym aucie i jak się tego używa! I po południu było podejście drugie - pojeździłam trochę po ogrodzie, w warunkach wysokiego komfortu, bo bez obaw, że pojawi mi się nagle w polu widzenia inny pojazd. Tak, tak, po naszym ogrodzie można śmiało jeździć autem i ćwiczyć ruszanie, hamowanie, skręty, zawracanie i inne wesołe manewry, a niebezpieczeństwo wjechania w róże każe zachować skupienie i ostrożność. Ta próba wypadła już nieco lepiej. 

Bardzo ciekawa jest historia zakupu tego samochodu. 

Pierwsze oględziny, na które pojechaliśmy ze Starym w piątek, obsługiwał mąż właścicielki; opowiedział, że autko było własnością jego teściowej, która jeździła nim 11 lat i zmarła ponad pół roku temu, a córki-spadkobierczynie chcą je teraz sprzedać i jeszcze, że niewiarygodnie niski przebieg wynika z faktu, że teściowa jeździła tylko do pracy i z pracy, no i do nich, do dzieci. Przejechaliśmy się z tym panem w krótką trasę, obejrzeliśmy pobieżnie całokształt i wróciliśmy do domu. Kolejna wizyta wymagała obecności "szwagra", którego poprosiłam o pomoc, by bardziej drobiazgowo i fachowym okiem przyjrzał się szczegółom i pogadał o cenie. Wtedy już spotkaliśmy się z właścicielką, z nią też prowadziliśmy półtoragodzinne oględziny i negocjacje, które zakończyły się spisaniem umowy i wykonaniem przelewu należności. "Szwagier" już nie brał w tym udziału, a my ze Starym dostaliśmy od pani kluczyki i obietnicę, że autko będzie czekało na nas przed posesją i odbierzemy je sobie po południu, ale pani w domu już nie będzie, bo wyjeżdża na weekend. Okazało się też, że pani jest psycholożką i ma gabinet w centrum Słupska, gdzie przeprowadza badania psychologiczne kierowców i jeśli mam ochotę, to zaprasza serdecznie na takie badanie, pro bono. 

Kiedy siedzieliśmy tam u niej i zajrzałam do dokumentów, to jakoś mnie tknęło na widok nazwiska poprzedniej właścicielki, tej jej zmarłej mamy, ale byłam na tyle przejęta okolicznościami całej niezwykłej dla mnie sytuacji, że to było tylko mgnienie. Kiedy jednak jechaliśmy (znów ze "szwagrem") po odbiór autka, to zajrzałam tam raz jeszcze i zobaczyłam to bardziej przytomnym okiem. Autko narodziło się w Niemczech, w Eisenach w 2011 roku, a od 2012 było nieprzerwanie własnością Ireny M. "Irena M."? - pomyślałam. Znałam kiedyś osobę o takim imieniu i nazwisku, najpierw nauczycielkę, którą spotykałam na zespołach samokształceniowych, a potem długoletnią dyrektorkę jednej ze słupskich szkół, ale czy to jest właśnie ona??? Bo przecież nie wiem nawet, czy żyje i czy miała córki... Szybko napisałam do koleżanki, która uczy w tej szkole i od razu dostałam od niej potwierdzenie - tak, Irena M. nie żyje od grudnia, tak, miała córkę o takim samym imieniu jak to widniejące na naszej umowie. To było tak nieprawdopodobne, że aż mnie zatkało. 

Przywieźliśmy autko do domu, a wieczorem zadzwoniłam do tej pani i opowiedziałam jej wszystko - że znałam jej mamę, choć słabo, to doskonale ją pamiętam i to jako osobę życzliwą i uśmiechniętą, i że miła będzie dla mnie świadomość, że to właśnie jej samochodem jeżdżę.

Przytrafiła się tu więc historia z gatunku tych, które się nie zdarzają, a są raczej wymyślane przez autorów powieści i scenariuszy seriali.

06 sierpnia 2023

Nastała długa pora deszczowa, jak w "Stu latach samotności", ale mam nadzieję, że aż tak długo to jednak nie będzie trwała. Żadnego umiaru i równowagi - po lipcowej suszy mamy teraz ogród od wielu dni skąpany w wodzie i bardzo oszczędnie obdzielany promieniami słońca. Więc choć trawa jest zielona, a kury zadowolone, to pomidory zupełnie nie mają smaku, aż zdziwienie mnie ogarnia, bo tak nijakich pomidorów jeszcze nigdy nie miałam.

Przeżyliśmy kolejny (już drugi) raz intensywne warsztaty pogłębionej praktyki jogi - ja z uszkodzonym kolanem, ale prowadzona indywidualnym tokiem, z dostosowaniami i modyfikacjami. Taki tydzień wymaga od nas ogromnej samodyscypliny i dobrej organizacji, bo cztery godziny codziennej praktyki plus dwukrotne dojazdy i powroty każdego dnia, to jest jednak spore zaangażowanie. 

W Gospodarstwie aktywizuję się bardzo oszczędnie, a mówiąc szczerze, czuję się jak wrzód na dupie i mam już dość tego miotania się pomiędzy porywami woli, a niemożnością wynikającą z fizycznych ograniczeń. 

Nastawiłam wczoraj ocet z wrotyczu, a wcześniej nastawiony czereśniowy wyszedł już właśnie z fazy burzliwej fermentacji. Dojrzewają maceraty olejowe - z żółtlicy i dziurawca, a jeszcze nastawię też wrotycz. No i wszędzie susza się porozkładane zioła, głównie na stole jadalnianym, którego latem, jak wiadomo, nie używamy, bo jadamy zawsze na powietrzu. Będę miała na zimę nowe herbatki, bo oprócz tego co zawsze, suszę też pierwszy raz nowości. Mam krwawnik, żółtlicę, skrzyp, stokrotki i przytulię, ale też i pączki kwiatowe z jabłoni, które wyglądały ślicznie i w cieniu i w słońcu.

Zanim przygotowałam z nich susz, to spróbowałam już herbatki ze świeżych pączków i oto efekt.

Susz w słoiczku pachnie owocowo; naparu jeszcze nie robiłam, ale na pewno będzie on urozmaiceniem moich zimowych herbatek. Przyjemność zaczyna się jednak już wcześniej, bo ja bardzo lubię to zbieranie surowców na susz, a potem obserwowanie, jak zmieniają się podczas suszenia, doglądanie ich i przegarnianie dłonią na obrusie, gdzie podsychają sobie spokojnie i powolutku.

Młode kurczaki 4 sierpnia skończyły miesiąc i od paru już dni nie ciągają się z kwoką, która zostawiła je już samopas, a one nieźle dają sobie radę. W ciągu dnia jedzą to co dorosłe i tam gdzie dorosłe, bo korzystają już od dawna z całego wybiegu. Karmimy je specjalnie i dodatkowo tylko rano i wieczorem, co jest możliwe dzięki temu, że śpią jeszcze w swoim odgrodzonym siatką "pokoiku", do którego wejście prowadzi przez wolierkę. Wymaga to wszystko pewnych akrobacji codziennie przed wieczorem, bo musimy je zagonić do tej wolierki, ale też one już wiedzą, że czeka je tam smaczna kolacja, więc współpracują. Trzeba tylko wyczuć moment, kiedy dorosłe kury są już na żerdziach, żeby nie przeszkadzały młodziakom i nie próbowały dobrać się do ich kolacji.