31 grudnia 2023

Skoro dożyłam końca roku (a chyba tak można założyć w sylwestrowy wieczór), to zrobię tu sobie podsumowanie tego roku, bo wydarzyło się w nim wiele bardzo ważnych rzeczy.

Zaczęłam z wysokiego "C", bo już na początku stycznia miałam zabieg blefaroplastyki i pozbyłam się zwisających fałdów skóry na górnych powiekach, by móc śmiało patrzeć w przyszłość, a przynajmniej w resztę roku 2023 (nie wiedząc jeszcze wtedy, ile sił ten rok będzie ode mnie wymagał).

W lutym sprzedaliśmy jedną z naszych trzech przygotowanych do sprzedaży działek. Na tym zresztą nasz handel ziemią się skończył, bo ostatnio postanowiliśmy, że dwóch pozostałych działek nie sprzedamy, a zrobimy z nich inny użytek; pomysł jest w fazie wstępnej, więc nie będę tu na razie zdradzać szczegółów.

Spłaciliśmy nasz kredyt hipoteczny! Zniknął wrzód na dupie, kamień u szyi i do szkoły pod górkę. Od marca jesteśmy wolnymi ludźmi. Jesteśmy wreszcie właścicielami domu, w którym mieszkamy i właścicielami ziemi, na której jest nasz ogród, a nawet jeszcze trochę ponad to.

W marcu świętowaliśmy też trzydziestkę naszego młodszego dziecka, niezwykłą, bo wyjazdową i niespodziankową.

W maju zaadoptowaliśmy Gucia. "Po co wam ten trzeci pies?" - zapytała znajoma. "Po to, co te dwa pozostałe" - powiedziałam głośno, a pomyślałam: "po gówno". 

W lipcu zeskoczyłam, czy też spadłam (lub ewentualnie... zeskoczyłam, żeby nie spaść) z szafki w kuchni i pękła mi rzepka w kolanie. Zaczęła się Droga Przez Mękę i Meandry Ortopedii, która trwa do dziś.

W sierpniu kupiłam swoje pierwsze w życiu własne autko i po 24 latach przerwy zaczęłam pełną obaw naukę obchodzenia się z tym co samochód ma wewnątrz oraz na zewnątrz. Również w sierpniu odeszła Kora - w wieku lat trzynastu i pół, po trzynastu wspólnych latach.

We wrześniu poszłam do nowej pracy - po pięciu latach siedzenia w domu. "Poszłam" - to mało powiedziane! Pojechałam. Za kierownicą.

W październiku obaliłam rząd. Tak, tak (gdyż uważam, że i moja zasługa w tym była, więc postanowiłam sobie nie żałować)!

W listopadzie zoperowane zostało moje kolano, a w grudniu pełna nadziei i zapału wróciłam na jogę. Wygląda jednak na to, że jeszcze będę musiała położyć się na tym oddziale na chwilę, chyba że Zuzia (jak obiecała) wpadnie ze scyzorykiem i zrobimy to trzask-prask przy znieczuleniu winem. Wytrawnym, bien sûr…

Oprócz tego wszystkiego, nastąpiły poważne zmiany remontowe w domu, w tym - zniknęła jadalnia i pokoik za kuchnią, a pojawił się nowy pokój z łazienką na górze oraz zmieniły się funkcje i wystrój naszego największego pokoju.


Czytam... i nie wierzę, ileż tego było! I jakie ważne rzeczy!  Miałam jeszcze napisać część drugą, o rzeczach, które się nie wydarzyły i których nie zrobiłam, ale to już chyba bez sensu. 

26 grudnia 2023

Tuż przed świętami kuchnia została ostatecznie urządzona i jest już całkiem gotowa. Wiszą nad zlewozmywakiem nowe półki na kubki i herbaty, choć jak wiele rzeczy tutaj - zrobione zostały oczywiście ze starych półek. Były to kiedyś, jeszcze w naszym poprzednim miejskim życiu, dwie wiszące sosnowe etażerki w pokojach dzieci, a teraz zostały połączone w jedną całość, pomalowane i wyposażone w podświetlenie, które jest uruchamiane i wygaszane ruchem dłoni (z tym, że wciąż trwają ćwiczenia praktyczne, mające na celu ustalenie, GDZIE tą dłonią trzeba machnąć, żeby zadziałało). Bardzo mi się podoba moja nowa kuchnia, no naprawdę! Lampa sufitowa - ta sama, która była w starej dużej jadalni - wisi teraz nad małym kącikiem jadalnianym, z mebli, które dotychczas stały w ogrodzie tuż przy tylnym wyjściu z domu. Pewnie latem tam wrócą, wtedy coś trzeba będzie w tej kuchni wykombinować, a może zresztą będzie na odwrót - się zobaczy.

Tym sposobem, od strony mieszkania zakończone zostały prace, mające na celu pozbycie się części domu, dobudowanej w okresie międzywojennym, a dokładniej, gdzieś około 1926 roku. Tak datowane są katalogi mody, które znaleźliśmy w futrynach drzwiowych podczas adaptacji domu po zakupie. Rozebranie skorupy z zewnątrz wciąż jest przed nami, ale to trzeba zrobić latem i od razu ocieplić odsłoniętą po rozbiórce ścianę, więc nie wiem, czy uda się już w nadchodzącym roku. 

Na górze Stary wciąż ma jeszcze różne rzeczy do dokończenia i nie mówię tu o względach estetycznych, ale na przykład o zrobieniu podłogi w łazience i ociepleniu sufitu nad górnym pokojem, więc roboty wciąż jest huk i nie wiadomo, jak to wyjdzie z chronologią.

Tymczasem nakręciłam wczoraj wieczorem filmik o nowej kuchni i chociaż jest on opublikowany w tej części mojego kanału YT, który nazwałam sobie roboczo DARK CHANNEL i wrzucam tam filmiki, które są potem dostępne wyłącznie dla posiadaczy linku, to postanowiłam go tutaj pokazać.

22 grudnia 2023

Był czas, kiedy cieszyłam się, że chyba uniknę drugiego zabiegu, ale teraz coraz częściej myślę, że jednak się nie uda. Dyskomfort w dole podkolanowym wciąż dokucza i nie chce zniknąć, choć uporczywie wsmarowuję w całe kolano specyfiki zalecone przez ortopedę. Zwłaszcza wieczorami, albo kiedy w ciągu dnia wstaję po dłuższym bezruchu, to kolano nie od razu chce działać. 

Wśród zaleconych specyfików są preparaty z żywokostu i znajoma farmaceutka poleciła mi jedną maść, podobno niezłą. Kiedy kończyła się zawartość tubki, poszłam po następną, a tam pokazano mi jeszcze inną, więc wzięłam obydwie, zwłaszcza że ta nowa miała w nazwie "forte" i przynajmniej podany skład. W domu otwieram i co ja widzę? Biała. Biała maść żywokostowa. Skład przyzwoity, bo parafina, gliceryna i wyciąg olejowy z korzenia dziurawca, ale cóż z tego.

Widział kto korzeń żywokostu? Czarny jest, do jasnej cholery i do preparatów używa się korzeni ze skórką, a więc preparaty te nie mogą być białe. Pomyślałam, poczytałam i zadecydowałam, że sama se zrobię. 

Dwa lata temu dostałam od znajomych sześć sadzonek żywokostu w malutkich doniczkach, a było to w sierpniu i postawiłam wtedy te sadzonki w cieniu przy studni. Czasem podlewałam, ale bliżej jesieni zapomniałam na śmierć i myślałam nawet, że szlag je trafił, skoro zostały przy tej studni na całą zimę. Jednak wiosną we wszystkich doniczkach pokazała się młoda zieleninka, więc czym prędzej wygospodarowałam dla nich mały zagonek w pobliżu kranu w tylnym ogrodzie, żeby mieć go na oku i podlewać, bo żywokost lubi podmokłe tereny (i dlatego też u nas go nie ma). 

Ponieważ wyczytałam, że żywokost kopie się od listopada do wiosny, to wzięłam wczoraj szpadel i poszłam. Serce mi krwawiło, że pozbędę się 1/6 moich zasobów, ale decyzja zapadła, gdyż kolano potrzebne. 

Chodziło mi o szybkie uzyskanie preparatu, więc zrobiłam go metodą przyśpieszoną, bo nie miałam czasu czekać paru tygodni, aż wyciągi naciągną, a maceraty się przemacerują. 

Najpierw posegregowałam korzonki. Drobne sianko odrzuciłam, a te paluszkowate kawałki (kruche i łamliwe, a po przełamaniu białe) przeznaczyłam do dalszej obróbki.

Długo płukałam je z piasku i innych śmieci, a trafiła się nawet mała dżdżowniczka. Po odcieknięciu wody połamałam je trochę, a potem zblendowałam, ale nie dałam rady uzyskać gładkiej konsystencji, bo ze względu na zawarte w składzie saponiny całość szybko zrobiła się śliska i glutowata i nie chciała się już dalej rozdrabniać. Wyszła mi więc masa o dość ziarnistej strukturze i najpierw dodałam do niej ze dwie łyżki gliceryny, a potem tyleż (lub trochę więcej) wódki i dokładnie wymieszałam. Potem rozmiękczyłam w kąpieli wodnej całą tę kupną białą maść i dodałam ją do mojego żywokostu jako podłoże, poprawiające smarowność. Pomieszałam jeszcze trochę, a potem dodałam spory chlust oleju świętojańskiego własnej produkcji (czyli maceratu olejowego ze szczytów pędów kwiatostanowych dziurawca na oliwie Extra virgin). Zostawiłam do ostygnięcia i poszłam spać. 

Rano zastałam w miseczce dość gęstą masę, która wyglądała zupełnie jak farsz grzybowy do uszek i tym samym wpisała się w klimat nadchodzących świąt. A zielarka w mojej osobie stwierdzając, że jakby za gęste, wlała znów trochę tego dziurawcowego maceratu i wszystko razem wymieszała, podgrzewając na kąpieli wodnej.


Następnie zrobiłam urządzenie laboratoryjne z gazy rozpiętej na miseczce za pomocą gumki recepturki, którą to konstrukcję ustawiłam znów na kąpieli wodnej, a na gazę wyłożyłam całą moją czarną papkę i słuchałam z upodobaniem, jak frakcja ciekła spływa do miseczki.

Uzyskany oleisty płyn wlałam do opakowania macierzystego po oszukańczej maści. Zastygło, wygląda fajnie, pachnie cudnie. Używam. 

To co zostało na filtrze z gazy, zalałam ponownie wódką, której do towarzystwa wlałam nawet jeszcze trochę spirytusu. Stoi, naciąga i będzie do dalszych czarodziejskich działań.

Wszystkie inspiracje czerpałam z fejsbukowej grupy "Ziolowe bractwo", ale z tym dziurawcem, to już sama zapajacowałam. 

19 grudnia 2023

Niniejszym przyznaję sobie punkty w kategorii "mobilność na starość". Ponieważ raz w tygodniu zaczynam pracę we wsi gminnej, a więc umiem tam dojechać autkiem, moją piękną trasą przez las i z powrotem. Dziś też pojechałam, ale nie pod bibliotekę, tylko w pobliże stacji kolejowej, wsiadłam do pociągu i wybrałam się do Słupska na pazurki. 

Wróciłam tak samo, tylko odwrotnie i będę to praktykować. Dawniej, gdy chciałam bryknąć dokądś pociągiem, to Stary zawoził mnie na stację, ale nie zawsze się to udawało, bo przecież on pracuje i czasem po prostu nie jest dostępny i trudno skoordynować godziny. 

Bardzo lubię jeździć pociągami, choć akurat dziś, to było fajnie - ludzie kaszleli i smarkali - całe szczęście, że wagony są nowe, przestronne i jest gdzie uciec.

Moja droga przez las jest boska i fajnie się tamtędy jedzie, a krzepiące jest to, że przeżyłam już na tej trasie najbardziej niekorzystne warunki pogodowe, czyli śnieg, lód i ogólnie zimową aurę. Jako że sniegu spadło u nas dużo, a droga gminna przez las, to nie autostrada, to przez jakiś czas jeździłam po prostu po białym. Nawierzchnia jest tam dość dobra, a na sporym odcinku nawet bardzo. Droga miejscami biegnie prosto i otwiera się szerszy widok na pola, ale są też fragmenty, kiedy zmienia sie w krętą serpentynę, to wznoszącą sie w górę, to znów opadajaca dość stromo w dół. Te kilka kilometrów wśród drzew jest jak medytacja - przepiękne widoki koją duszę, a często można spotkać kopytkowe. Dziś na przykład dwa daniele wlazły na drogę tuż przez moim samochodem i przeszły sobie spokojnie na drugą stronę. Jeszcze nigdy nie widziałam ich z tak małej odległości! Przetuptały, odwróciły się i odeszły. A na dupkach - czarne paski i śmieszne ogonki. Widuję też często drapieżne ptaki, kołujące nad lasem i polami. Piękną mam tę drogę, naprawdę ją lubię i fajnie, że co drugi dzień mogę sobie tak to wszystko oglądać i podziwiać. Jeżdżę od września, a więc już za mną jesień, teraz zima, a co to będzie na wiosnę! Ach.

Tymczasem trwa ta smętna pora bez światła, z ciemnościami od rana do nocy, ale przynajmniej ziemia nie jest zmarznięta i ogród cieszy zielenią trawy. Dziś posadziłam cztery paczki żonkili, takich najbardziej pospolitych, jednolicie żółtych z trąbką.

Jutro mam dwie wigilie z obcymi ludźmi - wyrazy współczucia można wysyłać mailem lub pocztą tradycyjną na adres domowy.

16 grudnia 2023

Mamy to! (i w dodatku razy trzy)

1. Mamy wymalowaną kuchnię, co pozwala stwierdzić, że zakończone zostało oddzielenie części mieszkalnej naszego domu, od części przeznaczonej do wyburzenia. Kuchnia jest nowiutka, czyściutka, jutro będę się w niej na nowo urządzać, a w dodatku Stary robi nowe półki na kubki i herbaty, które zastąpią stare, zrobione niegdyś z nadstawki od jakiegoś tubylczego kredensu znalezionego w szopie.

2. Drgnęło w kulturze i znienacka dostałam do biblioteki internet, dwa nowiutkie (powyborcze) laptopy dla czytelników oraz kserokopiarkę z opcją drukowania. Olaboga, mało nie padłam trupem z wrażenia.

3. Stoję na głowie! Dosłownie - wchodzę do stania na głowie na środku maty, bez żadnego podparcia i tak sobie stoję. Zrobiłam to raz w domu, pięć miesięcy temu, a potem był długi cyrk z tym kolanem. Teraz, po długiej przerwie zrobiłam to na zajęciach w czwartek, tak po prostu jakoś, że sama nie wiem, jak. Słuchałam, co mówi Andrzej i robiłam dokładnie to i poszło. Stałam na tej głowie, oddychałam i myślałam z przerażeniem "jak ja teraz do cholery z tego wyjdę, bo przecież dotychczas ze stania na głowie (oczywiście z podparciem na ścianie) wychodziłam zawsze na prawą nogę, a teraz... to kolano". No ale wyszłam na lewą. Następnego dnia, pod koniec pracy cały czas myślałam, że jak wrócę do domu, to powtórzę to, żeby sprawdzić, czy naprawdę, czy znów się uda. Przyjechałam, przebrałam się i heja. I znów się udało. No to chyba umiem! 

Mam prawie 62 lata i nauczyłam się wchodzić bez podparcia do stania na głowie i podtrzymywać pozycję na kilka spokojnych oddechów.

12 grudnia 2023

Narobiło się znów trochę zaległości, bo po miesiącu zastoju wróciłam do pracy i wróciłam na jogę, a także staram się wracać do spacerów z psami, żeby Gucio mógł się wyszaleć na polach ornych. Wszystko to pochłania czas, a do tego dochodzą jeszcze sprawy sołeckie oraz sporadyczne ekscesy towarzyskie i w sumie gonię w piętkę. Oczywiście wieczorami wciąż dziergam na drutach, ale już nie tak szaleńczo i wyczynowo, bo muszę oszczędzać bark, by utrzymać go w bólu do wytrzymania, znaczy - takiego, który nie wyrywa mnie w nocy ze snu. Mam teraz na drutach kilka projektów naraz - dwie merynosowe czapki prezentowe, szalik z jedwabnej burety i kordonkowy obrus, który postanowiłam zakończyć wcześniej, omijając kilka rzędów ażuru, bo nie mam już siły do tego tysiąca oczek w jednym okrążeniu. Obrus chyba zostanie docelowo abażurem na lampę.

Na jodze jest jako tako, bo kolano nie wróciło jeszcze do pełnych zakresów, zwłaszcza w zgięciu, a poza tym kondycyjnie jestem dętka po tych miesiącach ruchu w minimalnej dawce. To się teraz mści. No ale powolutku, krok po kroczku, sprawność jest coraz lepsza i to pokazuje, że jednak warto cierpliwie nad nią pracować.

Na chacie malowanie kuchni, które, choć wreszcie ruszyło, to ślimaczy się z powodu braku czasu robotnika remontowego, który przecież nie tylko na tym etacie pracuje. Przedzieram się czasem przez rozwieszone foliowe firanki w celu sporządzenia dla nas paszy bieżącej, ale nie jest łatwo.

Tak, tak, należę oczywiście do grona subskrybentów kanału sejmowego na YT i oglądam i słucham prawie non stop. Marszałek nigdy nie był moim ulubieńcem, ale teraz jestem dla niego pełna podziwu i szacunku, bo radzi sobie świetnie i z lekkością - zarówno z całą tą proceduralną sferą, jak i z chamstwem i buractwem wiadomo czyim. Jak napisałam wczoraj na fejsie, naprawdę cieszę się, że dożyłam tej chwili. 

Wezwanie, by ***** ***  traci niniejszym swój sens, bo zrobiliśmy to właśnie.