No to jedziemy z tą Kretą.
Byłam w raju. Byłam w świecie, gdzie wszyscy chodzą uśmiechnięci, są mili i życzliwi, nigdzie się nie śpieszą i zarażają tym wszystkim innych. Nawdychałam się aerozolu morskiej bryzy, nawygrzewałam się na słońcu, naładowałam światłem i pięknymi widokami.
Wieś Maleme jest położona nad samym morzem, które z naszego balkoniku
na piętrze można było podziwiać na całej linii horyzontu od prawa do
lewa i to był pierwszy poranny widok z okna, zanim jeszcze się człowiek
na dobre obudził.
Mieliśmy tam codziennie dwie dwugodzinne
sesje z Pauliną Młynarską i składały się one z długich pogaduch i
krótkiej praktyki asan. Paulina mówi pięknie, zajmująco i ciekawie - nie mogłam (i nie chciałam!) oderwać
uwagi ani na chwilę. To naprawdę była smakowita uczta.
Praktykowaliśmy
na powietrzu, na małej przyhotelowej łączce pod palmami, ale z dnia na
dzień nasilał się wiatr i już w ostatnim dniu musieliśmy się przenieść
pod dach, do salki katechetycznej przy miejscowym cmentarzu.
Oprócz
uczestników, trzeba było poprzewozić wałki i maty, ale na kilka
samochodów poszło piorunem - zresztą tylko pierwszy raz, bo potem już
część z nas chodziła pieszo.
Na tym cmentarzyku zrobiliśmy sobie
pożegnalne zdjęcia rodzinne.
Dwukrotnie byłyśmy też w Chanii,
sześćdziesięciotysięcznym mieście oddalonym o pół godziny jazdy autobusem, mieście z przepiękną zabytkową dzielnicą ciasnych uliczek,
uroczych kawiarenek i sklepików i malowniczych widoków. Udało nam się
tam też w małej grupce odwiedzić nowe muzeum archeologiczne, gdzie dostępu strzegła leniwa strażniczka wrót.
Poznałam nowych fajnych i ciekawych ludzi i jak na razie, utrzymujemy wciąż kontakt w grupie konwersacyjnej.
No, a tamtejsza kuchnia - wiadomka. Rozkręciłam się wreszcie trochę z owocami morza, do których miałam stosunek jak pies do jeża, natomiast rozczarowały mnie pomidory na śniadaniach w hotelu, bo były zawsze ZIMNE. Nigdy przenigdy nie włożę pomidora do lodówki, a zimny pomidor kojarzy mi się od zawsze z ostygłymi zwłokami i nie potrafię tego przezwyciężyć.
Jadłam więc krewetki i kalmary, piłam wino i oliwę, przywiozłam też sobie zapas oliwy do domu, ale są to niestety przemysłowe puszki kupione w strefie wolnocłowej na lotnisku, bo miałam tylko bagaż podręczny i nie mogłam sobie kupić oliwy od lokalnych rolników.
Ostatni obiad jadłyśmy na plaży.
Do samolotu (w obie strony) przepuszczono mnie z szydełkiem, co zapewniło mi komfort psychiczny i nie musiałam po wylądowaniu szukać od razu pasmanterii.
Każdemu polecam Kretę / jogę na Krecie / jogę na Krecie z Pauliną Młynarską. Taki wyjazd, to doładowanie baterii dla ciała, ducha i umysłu i w moim przypadku pomoże przetrwać ten czas zimny, ciemny i ponury w kraju pełnym ludzi oburzonych, wkurzonych i niezadowolonych. Taką mam nadzieję.
W tym raju jest też jednak straszliwa ciemna strona - to los kotów. Na każdym kroku są tam widoczne bezdomne koty, całe mnóstwo kotów i co gorsza - dziesiątki, setki i pewnie tysiące małych kociąt. I niewykastrowane kocury.
Widać, że (nawet te małe) są zaradne, zakotwiczone przy hotelach, sklepach, restauracjach - tam gdzie jest dostęp do żarcia. Turyści dokarmiają, oswajają, przytulają, a ci z parterowych pokojów nie wyrzucają ich, kiedy wchodzą w nocy przez otwarte okna i tarasowe drzwi i układają się w nogach ich łóżek. Teraz, po sezonie, kiedy hotele i pensjonaty opustoszeją i ucichną, będą musiały radzić sobie same i trzeba tylko mieć nadzieję, że dokarmione i dopieszczone będą miały większą szansę na przetrwanie.