18 marca 2024

Już jest u nas nowy sezon prac ogrodowych, już się naprawdę zaczęło! Temperatury są blisko zera i pada śnieg z deszczem, ale zupełnie mnie to nie zniechęca, wystarczy tylko ciepło się ubrać. Woda jest już odkręcona, a węże zamontowane, więc nie ma złudzeń. W foliaku wzeszły już rzodkiewki i koper, a pomidory na parapecie niedługo będą potrzebowały pikowania, Prawie codziennie coś robię, sprzątam, przesadzam, planuję, a w tym tygodniu przyjadą nowe róże, więc mam już dla nich prawie przygotowane stanowiska. 

Kupiłam tym razem 5 odmian: Winterfell, Dzika Północ, Wspomnienie Lata, Lemon Fizz i Souvenir du Docteur Jamain

Trzy pierwsze, to odmiany wyhodowane przez Łukasza Rojewskiego, polskiego hodowcę, który zajmuje się tą żmudną sztuką i oprócz niezbędnej (jak sobie wyobrażam) cierpliwości i skrupulatności, posiada również fantazję i poczucie humoru, o czym świadczą nazwy, nadawane odmianom oraz sporządzane przez autora opisy. Kolejne dwie, to róże, które już miałam, ale nie przetrwały i teraz postanowiłam je sobie odkupić. Lemon Fizz w ogóle nie zdążyła mi zakwitnąć i wyschła ubiegłego lata, a "Souvenirka" parę lat temu też jakoś zmarniała, chociaż kwitła i pamiętam, jak cudowne miała kwiaty i jak pięknie pachnące.

Będzie już teraz 186 róż (w 113 odmianach), z tym, że liczba ta jest niedoszacowana, bo niektóre, liczone jako jedna, to właściwie są kępy nie wiadomo ilu osobników - galliki, rugosy i centifolie.

12 marca 2024

Z osiągnięć dnia powszedniego muszę odnotować samodzielny dojazd moim autkiem do schroniska, który miał miejsce w minioną niedzielę. Był tego dnia kolejny Dzień Otwarty i wreszcie mogłam też tam być, co mi dało nieprawdopodobne doładowanie emocjonalne! Obsługiwałam stół - kiermasz z ciastami i przy okazji poznałam ślicznego szczeniaczka, którego wszyscy przytulali i niańczyli, bo adoptowano jego rodzeństwo, a on został sam i strasznie płakał. Zdjęcia wysłałam na grupę rodzinną i zaraz zadzwonił Młody z entuzjastycznym okrzykiem: "wzięliście szczeniaczka!", co świadczy o tym, że ma swoich starych za niespełna rozumu.

W czwartek byłam znów u ortopedy i znów musiał mi odessać z kolana ten płyn stawowy i znów były tego aż 3 strzykawki. Bolało, jak jasna cholera i ten ból pozostał ze mną jeszcze przez dwa dni i aż budził mnie w nocy. Doktor wysnuł dalszy tok postępowania, gdzie było badanie scyntygraficzne w gdańskiej klinice, a następnie podanie przez jakiegoś docenta celowanej wiązki izotopu wprost do komórek maziowych, żeby je wytłuc i żeby przestały się produkować nie tam, gdzie trzeba. Jeśli dobrze zrozumiałam to, co mówił, bo trochę byłam w szoku i od razu w panice, bo tak właśnie reaguję na nowości, dopóki się nie obczytam. Jak mawiał wujek Janek O. do mojej mamy: "Maryś, tyś jest kobita łobcytano". No to ja też bez łobcytania ani rusz. Tymczasem jednak zaznaczyłam że jestem w trakcie rehabilitacji, czego pan doktor nie podważał, ale jakoś tak i bez zachwytu skonstatował. No ale mam się pokazać po zakończeniu rehabilitacji i wtedy ewentualnie dalsze decyzje.

Ponieważ moim zdaniem idzie mi dobrze i mimo tej kolejnej punkcji jest lepiej, i chodzę lepiej, i puchnie mniej, i ćwiczę, i jeżdżę na rehabilitację, więc przecież do cholery, wciąż jestem w procesie i to wszystko działa. Wraz z panią rehabilitantką wpadłam na chytry plan i chyba wykupię sobie jeszcze jedną taką serię pięciu sesji rehabilitacyjnych, ale po dwutygodniowej przerwie, podczas której będę ćwiczyć codziennie w domu według modelu krew.pot.i.łzy i na ten czas dostanę inne, nowe ćwiczenia.

A oprócz tego wszystkiego miałam wczoraj uścisk dłoni i zdjęcie (grupowe na szczęście) z politykiem rządu słusznie minionego i choć zebrało mnie fizycznie na rzyg, to nie mogłam uciec, bo było to uroczyste spotkanie kilkunastu osób i no... już trudno. Po przyjeździe, od razu przy bramie przyznałam się Staremu, który mimo że wydał okrzyk oburzenia i dezaprobaty, to pozwolił mi jednak spać w domu. Bo to dobry człowiek jest.

02 marca 2024

Oprócz wielu zwykłych zajęć, mam ostatnio jeszcze zajęcie niezwykłe, które w dodatku jest po angielsku.

Otóż na portalu genealogicznym odezwał się do mnie niejaki Sylvain, który jest Francuzem z polskimi korzeniami i nosi nazwisko takie, jak moje panieńskie, a jego pradziadek Jan był rodzonym bratem mojego dziadka Józefa. Sylvain napisał, że uzupełnia swoje drzewo, poszukuje więc danych o różnych osobach, a przy tej okazji natrafił na mnie w portalu My Heritage i prosi o pomoc. 

Tak więc resztki wieczorów (które są coraz krótsze, a wkrótce już znikną zupełnie) spędzam na grzebaniu w moim drzewie genealogicznym, które liczy już 353 osoby i jestem z niego bardzo dumna. No a potem piszę listy do Sylwka z Francji, jak go sobie roboczo nazwałam, tworząc od razu na pulpicie folder na te wszystkie znaleziska, które będę mu wysyłać. 

A Gucio pomaga.

Piszę po angielsku i to nawet bez słownika, ale to nie jest dla mnie tak hop-siup, natomiast sprawia mi wiele przyjemności. Potem daję to do sprawdzenia Młodej lub Młodemu i okazało się na przykład tym razem, że nagminnie przed rzeczownikami nie używam article'ów ani cząstki "to" przed czasownikami w bezokoliczniku, ale poza tym to jest całkiem spoko. No i jeszcze ku radości korektorki określiłam kuzynkę słowem "cuisine" (zamiast "cousin"), które to słowo co prawda istnieje, ale dla określenia kuchni jakiegoś regionu. Samą mnie to rozśmieszyło, zwłaszcza, że obydwa te wyrazy były mi znane, ale - miałam, nie używałam, więc wyparowało. 

Używać! Ćwiczyć! Powtarzać! Utrwalać! Bo przecież nieużywane zanika - nie tylko mięśnie uda ale i zasoby puszki mózgowej.