24 lipca 2025

To jest ta pyszniusia pora roku, kiedy to można się najeść tym, co daje ogród. Prawie codziennie zajadamy własną fasolkę szparagową, żółtą i zieloną, a wkrótce będzie też płaskostrąkowa, bo już kwitnie. Wysadziłam też nową szparagówkę karłową, więc mam nadzieję że przedłuży mi to maksymalnie fasolkobranie, bo ten smak to jest po prostu rewelacja.

Mamy w tym roku urodzaj malin, więc codziennie się obżeramy, a oprócz tego pozamrażałam w pojemniczkach, żeby zimą nie umrzeć z głodu. To będzie zima w domu, a że zimy są tu od lat gówniane, to będę dużo czasu spędzać w ogrodzie i chodzić z psami po polach - taki jest plan. Już się nie mogę doczekać i już czuję ten powiew wolności.

Pewną inicjatywę w kierunku przyszłej aktywizacji międzyludzkiej też już podjęłam, ale nie wiadomo, czy dojdzie ona do skutku, to się okaże. Jeśli tak, to na pewno nie w takim wymiarze, jak dotychczas i nie za takie poniżające pieniądze. Z głodu nie umieram, nie muszę się zgadzać na uwłaczające warunki i nie mówię tu tylko o pieniądzach. Jestem już w takim momencie życia, że musi mi się we mnie samej wszystko zgadzać, w tym czymś co inni nazywają duszą, a ja wolę powiedzieć, że w głowie.

A na razie, to złożyłam wypowiedzenia z datą 15 lipca, a więc do końca sierpnia jeszcze pracuję, no ale mam w tym czasie urlop do wykorzystania.

Żal mi bardzo kota bibliotecznego, który ostatnio przekroczył cienką linię i wlazł mi na kolana, umościł się wygodnie i podgryzał mi łagodnie rękę. Będę się starała zaprząc nową bibliotekarkę do opieki nad nim, szczególnie zimą - żeby dała jeść, żeby wpuściła na parę godzin do ciepłego pomieszczenia. To jest taki grzeczny i spokojny kotek.

17 lipca 2025

Z niczym się nie wyrabiam i na nic nie mam czasu! Muszę przetrwać jeszcze do początku sierpnia, bo wtedy zaczynam dwutygodniowy urlop i wtedy też nie będę miała czasu, ale na urlopie, to co innego. 

Pracuję, jeżdżę z prawym barkiem na zabiegi ratunkowe do pana fizjoterapeuty, a do tego znów mam spuchnięte kolano, jakoś tak chyba od piątku, że tak tu udokumentuję dla samej siebie, bo coś mi się zdaje, że na horyzoncie kolejny zastrzyk z Itr-90. Byłam też raz ze Starym, jako pomoc niefachowa na inwentaryzacji w dzikiej zieleni, ale wróciłam zagryziona na śmierć przez insekty i z kleszczem w nodze, co mnie lekko zdezintegrowało emocjonalnie, bo przecież sześć lat temu przeszłam boreliozę i potem miałam te różne dziwne przypadłości, które, jak przypuszczamy, nie były bez związku.

Leje i leje i leje bezustannie, a róże w ogrodzie przypominają zgniłe szmaty i nie mam ich kiedy przyciąć. Z trudem znajduję chwilkę i to nie codziennie, żeby dotrzeć do warzywnika. Zmarnowały nam się w większości czereśnie, bo przecież nie da się pozrywać czereśni, będąc w pracy lub kiedy leje. Maliniak czerwieni się w urodzaju i też by trzeba iść zerwać, ale leje i nie wiem, co z nich zostanie do popołudnia, kiedy wrócę z pracy, bo dziś bym chciała zerwać. Powinnam też przerobić lawendę, ale tam to nie byłam już z pięć dni!

Dobrze, że miałam kilkudniową pomoc, która nazrywała sporo malin - na pożarcie bieżące, na ocet w słoju pięciolitrowym i do zamrażarki. 

Pomoc oporządziła też groszek na dwóch stanowiskach - do zamrożenia. Odzyskałam dzięki temu trochę miejsca pod nowe sadzonki warzyw, zwłaszcza, że zebrałam już buraki, które urosły ogromne. 

Mój warzywnik w skrzyniach jest przecudowny, wszystko bujnie tam rośnie i wygląda, jak Światowa Wystawa Ogrodnicza! Serio - przenigdy tu nie miałam TAKICH warzyw i jestem zachwycona. Oto stan z końca czerwca. 

11 lipca 2025

Wczoraj był przewspaniały dzień, dzień ulgi i wolności!

Po pierwsze - Gucio miał badanie USG, w którym się okazało, że nie ma żadnych strasznych diagnoz, bo wreszcie wszystko dobrze widać, a nie jak poprzednim razem. Dowiedzieliśmy się, że przebył zapalenie prostaty, a lek, który przyjmował przez siedem dni świetnie zadziałał, pomógł i wyleczył i teraz już jest wszystko w porządku. 

W domu był pysznościowy obiadek z zastosowaniem kopru włoskiego, który przypadkiem mam w warzywniku. Przypadkiem - bo go nie planowałam, a dostałam niespodziewanie gotową rozsadę. Urósł przepięknie i choć bulwki są jeszcze małe, to wyrwałam już część do degustacji i duszone na maśle razem z innymi młodymi warzywkami były całkiem fajne.

Poleżałam w ciągu dnia na łóżku ogrodowym, razem z Guciem, który po bardzo stresującym badaniu też się musiał zrelaksować. 

Po południu, kiedy Młoda skończyła pracę, pojechałyśmy do wsi niedaleczko, a celem było zapoznanie dwóch Agnieszek i wspólna kawka, a potem wyprawa po pomidory, bez których ja nie mogę żyć, a o tej porze roku naprawdę trudno jest mi znaleźć w sprzedaży jadalne pomidory. Z maniackim uporem wypróbowuję różne marketowe propozycje i czasem się uda. No, ale jesteśmy przecież o krok od nowego pomidorowego sezonu i nawet w moim foliaku pierwszy pomidorek łapie już kolor.

A wieczorem było malowanie tarasiku i schodów wejściowych (Młoda) i przycinanie róż na frontowym podwórku (ja), do których to czynności otworzyłyśmy sobie wino i włączyłyśmy muzykę zbyt głośno jak na czwartek. 

Głośnik zresztą został potem na zewnątrz, a nad ranem zaczęło padać, więc teraz się suszy na wszelki wypadek z udziałem dmuchawy, bo choć w instrukcji nie ma ani słowa o tym, że nie można pić wina, śpiewać, malować i przycinać, a potem porzucić głośnik i iść spać, to nie wiem czy jednak nie ucierpiał.

A poprzedniego dnia poinformowałam szefową, że odchodzę z pracy z końcem sierpnia i jestem przeszczęśliwa, że wreszcie to zrobiłam. Stresowałam się bardzo tą rozmową, ale zaplanowałam ją na ten właśnie dzień i już naprawdę chciałam to mieć za sobą. Wszystko przebiegło kulturalnie, a przede wszystkim przy świadkach, a na tym mi bardzo zależało. Świadkowie byli w optymalnej liczbie, a także kategorii pracowniczej, więc po prostu sprzyjały mi niebiosa! Po dwóch latach przygoda wreszcie się zakończy, a jesienią będą być może nowe pomysły i nowe aktywności, ale na pewno nie w takim wymiarze godzin i nie za taką poniżającą stawkę godzinową. Że o innych okolicznościach już nie wspomnę, bo tu przecież mają być wydłubane z życia rodzynki, a nie zawartość kociej kuwety, czy krępujące szczegóły spraw z kategorii Zjawisk Beznadziejnych.

02 lipca 2025

Drugi różany filmik rozwalił system, bo w ciągu niespełna tygodnia przekroczył półtora tysiąca wyświetleń i przysporzył mi kilkadziesiąt dodatkowych subskrypcji. Obecnie - 1854/563.

Wkurza mnie już trochę fakt, że w moich filmikach wyświetlają się reklamy (zarówno przed emisją, jak i w środku!), a ja nic z tego nie mam i nie wiem, jak zrobić, żeby było inaczej. Ale może się kiedyś dowiem i coś na to zaradzę.

Schodki na rabatę tzw. rozbiórkową są już gotowe i wyglądają pięknie, czyli "jak gdyby zawsze tu były", co jest najwspanialszym komplementem.

Jeszcze powstanie bramka-pergola do przerzucenia róży New Dawn, która rośnie przy ścianie domu i chce się piąć w tamtą właśnie stronę, a tymczasem przytwierdzona jest do solidnego leszczynowego patyka, który pozwala na przekładanie jej w prawo (pod okno kuchni) lub w lewo (przez włożenie w krzew ognika) - zależnie od postępu prac.