Pierwsze kłody rzuciły mi się pod nogi w momencie, gdy chciałam w pociągu uruchomić audiobooka i robótkę na drutach. Okazało się bowiem, że nie działają słuchawki! A raczej działają, ale tylko, gdy przyciśnięty jest przycisk.
No przecież nie będę go przez całą drogę przyciskać, bo ręce (obie) potrzebne mi są do czego innego! Krótkie wkurzenie przerodziło się natychmiast w akcję i zaczęłam gorączkowo przeglądać zawartość torebki. I cóż ja tam znalazłam? Otóż niewiele - ani trytytki, ani gumki recepturki, no po prostu bida z nędzą.
Wtem... wzrok mój padł na tabletki przeciw alergii i już wiedziałam, że jestem uratowana. Co prawda kształt tabletki nie całkiem był adekwatny, ale dała się ładnie przełamać, a mocno związany kordonek szydełkowy dopełnił reszty.
Co do zasadniczego sensu tej wyprawy, to choć było zdecydowanie na plus, jednak moim zdaniem cel nie został osiągnięty, bo nie udało się spotkać całemu rodzeństwu. Z sześciorga mogło ich przyjechać tylko czworo i wspaniale było mi się z nimi spotkać, ale jednak wciąż najstarsza z sióstr nie zna swojego pozostałego rodzeństwa.
Teraz to już jednak ich sprawa i mam nadzieję, że spotkają się i poznają jak najszybciej i nie zajmie im to kolejnych kilkudziesięciu lat. Najmłodsza siostra ma w tej chwili 29 lat, a najstarsza 54.
Oprócz tych najważniejszych osób była też obecna ciocia-seniorka i kuzynka, moja siostra z rodziną i moje bachorki i w sumie uzbierało się nas trzynaścioro.
Wreszcie też odwiedziłam zachwycające arboretum w Wojsławicach, o którym opowiadał mi dziadek, kiedy jeszcze byłam licealistką, ale wtedy miałam w głowie inne sprawy i kompletnie mnie to nie interesowało. Miejsce jest piękne, ale trzeba tam jechać na cały dzień, z jedzeniem i piciem, a my nie mieliśmy tyle czasu ani sił do łażenia. Zdążyłam się jednak nazachwycać, choć o tej porze główną atrakcją są tam rododendrony, które nie zajmują w moim ogrodniczym sercu jakiegoś znaczącego miejsca. Co to musi być w porze kwitnienia liliowców - no nie wiem, czy bym to przeżyła.
Jako łup z podróży przywiozłam sadzonkę azalii pontyjskiej, o której marzę od pewnego czasu, ale nie z arboretum, tylko z ogrodu siostry. Okazuje się, że jest to azalia posadzona tam jeszcze przez naszego dziadka, który był miłośnikiem i znawcą roślin, a w swoim ogrodzie miał prawdziwe rarytasy tamtych czasów.
Cieszę się, że wyprawa się udała ;)
OdpowiedzUsuńJa też się cieszę! Tak rzadko się widujemy, a lata uciekają galopem...
UsuńZwłaszcza, że rodzina tak rozgałęziona. Ale jest :-)
Usuń