25 września 2024

Ludzie, jaka jestem zaganiana, że nie mam czasu pisać. Ale wkrótce polegnę z powodu kolana, bo w piątek rano mają mi wstrzyknąć ten izotop promieniotwórczy i będę miała przez trzy dni ortezę, więc zbytnio nie pofikam, ale za to może popiszę. 

Tymczasem próbuję nadrobić na zapas - m.in. chodzę w pole z psami i poluję w domu na myszy i/lub wyznaczam Staremu odcinki do walki za pomocą metod bezpośrednich (piana montażowa). Porozstawiane po domu żywołapki nie do końca się sprawdziły, bo na przykład w ganku załadowane do niej smaczki z kaczki zostały powyżerane, a mysz uciekła, śmiejąc mi się w twarz i wysypując styropianowe kulki spomiędzy niezbyt dokładnie dopasowanych elementów opaski drzwiowej.

Z wyczynów żwawej emerytki muszę jeszcze odnotować fakt, że wchodzę znów do stania na głowie pośrodku pokoju (no dobra, na razie raz, dziś rano, ale po długiej przerwie, więc jest powód do radości). Uczestniczę także aktywnie w chowaniu drewna opałowego pod dach, jako operator taczki, z załadunkiem i rozładunkiem. 

Jesień idzie, nie ma na to rady, jak mówi poeta, ale ja jesień bardzo lubię, więc się nawet cieszę. Jedną z jej zalet jest to, że wreszcie są jakieś wieczory i można porobić na drutach z towarzyszeniem oferty platform streamingowych i wytrawnego wina. Postanowiłam tej zimy pozbyć się włóczkowych zapasów, a do tej pory nie kupować już ŻADNYCH włóczek, zwłaszcza, że od miesięcy leży odłogiem ponad kilogram kaszmiru do ufarbowania i naprawdę wstyd, żeby się takie skarby kurzyły. Czy mi się to uda - nie wiem.

Tej jesieni przekroczę też chyba wreszcie drugą setkę róż w ogrodzie, a zrobię to za pomocą róż Łukasza Rojewskiego. Mamy wreszcie prawdziwego polskiego hodowcę, który wypuszcza na rynek kolejne odmiany, będące ukoronowaniem długoletniej żmudnej pracy, a w dodatku nadaje im nietuzinkowe nazwy. Niektóre z nich są bliskie miłośnikom tej części popkultury spod znaku Tolkiena, Pratchetta, Gry o tron i Harry'ego Pottera. Jego róże według opisów mają być odporne, zdrowe i wigorne, ale to się zobaczy w praniu. Tej wiosny kupiłam trzy pierwsze, ale teraz jesienią już kolejnych dziesięć, więc kolekcja mi się powiększa. Nowe róże przyjadą w październiku i leżąc z tą ortezą muszę czym prędzej poobmyślać dla nich odpowiednie miejscówki i to jest mój plan na weekend. Kupiłam teraz odmiany: Hermiona, Yennefer, Cukrowa Wata, Ars Amandi, Gandalf Biały, Zorza, Iwona, Matka Smoków, Butter&Eggs i Tadeusz Kościuszko. Jeszcze bym chciała Pegasusa, ale nie mają. No ale przecież przyjdzie wiosna i może wiosną upoluję, a może będą już wtedy i kolejne nowości. 

Zakupy z wiosny to Winterfell, Dzika Północ i Wspomnienie Lata. Ta pierwsza zakwitła najwcześniej i powtórzyła kwitnienie, a także wypuściła potężne baciory konstrukcyjne i już widać, że będzie z niej kawał potwora, co nie powinno dziwić, bo należy do serii 'Heavy Beauty Roses'. A oto ona sama w wieku niemowlęcym.

16 września 2024

Panna Młoda zadzwoniła z korektą, więc niech jej będzie! Że babcia nie mówiła o wzruszeniach i zachwytach i że nie mówiła również, że "zobowiązanie", ale całkiem inaczej. Ona pamięta swoje, a ja swoje, może mi się to z czasem wygładziło w głowie, a może mama w ostatnich latach sama złagodziła wydźwięk - teraz już tego nie sprawdzimy.

Tak więc tekst źródłowy powinien brzmieć raczej: bo to tylko kilka minut, a potem całe życie zmarnowane. No... hmmm hmmm. 


A my zaliczyliśmy przedziwny pogodowo weekend, kiedy to przez większość czasu było zimno i lał deszcz, ale nagle sobota była cudna, jak z innego świata, no jakby się urwała z choinki. I większość tej soboty spędziliśmy w Ustce, która o tej porze roku zaczyna już być atrakcyjna nawet dla mnie. Mieliśmy zresztą na weekend Zuzię, jako główną atrakcję i tak sobie we troje połaziliśmy, poleżeliśmy i posiedzieliśmy w tej Ustce.

A na koniec pobytu patrzyliśmy z podziwem na potężne masy wody wlewające się do portu przy usteckim pirsie, aż nagrałam filmik.

Musimy koniecznie powtórzyć taką wyprawę z naszymi psami. Ciekawe, jak Gucio zareaguje na taką wielką wodę i taką wielką piaskownicę!

11 września 2024

Dziś do drzewa genealogicznego, które prowadzę w portalu My Heritage dodałam naszego zięcia dwojga imion i amerykańskiego nazwiska oraz wpisałam datę i miejsce ślubu - 28 sierpnia 2024, Las Vegas, Nevada, USA.

Tak, tak, takie rzeczy. A mówiła jej babcia: pamiętaj, dziecko, nie ma się co pchać do tych ślubów, bo to tylko kilka minut wzruszenia i zachwytów, a potem zobowiązanie na długie lata!

I mówiła potem Młoda przez całe lata: ja za mąż nie wyjdę, bo mi babcia zabroniła. 

A tu masz.

05 września 2024

Nie piszę, bo zarobiona jestem, zajmowałam się bowiem ostatnio wydawaniem córki za mąż oraz łapaniem kotów i myszy.

Łapaliśmy kota Lucynę kilka razy, aż wreszcie ją złapaliśmy i wywieźliśmy do lecznicy. 

Najpierw był czwartek. Ja z wizją wcześniejszego wyjścia z pracy czekałam już na Starego, kot był w aucie i darł mordę, ale moja zmienniczka coś nie przychodziła. Po telefonicznej konsultacji daliśmy sobie spokój, a Stary wypuścił wrzeszczącego kota na wolność, po czym zaraz zjawiła się zmienniczka, ale już było za późno.

Potem był piątek, kot znów został załadowany do koszyka i umieszczony w samochodzie. Kiedy się już przedarliśmy przez piątkowe korki i miejskie budowy i objazdy, to okazało się, że nasz wet ma zamknięte, bo akurat urlop. Pomyśleliśmy zgodnie "kurwa!" i wróciliśmy do domu, bo dalsze jeżdżenie z Lusią po innych wetach nie wchodziło w grę, gdyż od zawsze bardzo źle znosi ona każdy wyjazd autem i dobrze, gdy trwa on jak najkrócej. 

No to umówiliśmy się, że w poniedziałek Stary podjedzie z Lusią pod moją pracę i od razu po robocie ruszamy. Upewniłam się jeszcze telefonicznie, czy lecznica na pewno będzie czynna i do której godziny i około szesnastej ślęczałam już w oknie i czekałam. Okazało się jednak, że nic z tego, bo Lusia zabrała się i poszła, albowiem nasze koty są kotami wychodzącymi. Wychodzą sobie kiedy chcą i bez potrzeby otwierania im drzwi, bo mają na górze klapkę w drzwiach do łazienki i drugą z łazienki pod skos dachowy i tamtędy sobie po prostu idą precz przez strych. 

Czwarte podejście było we wtorek i już teraz się udało, dostaliśmy na nasze dolegliwości kapsułki i wstępną diagnozę, a badanie krwi w środę za tydzień.

Łapaliśmy również myszy, bo przyszło kilka chłodniejszych nocy i ww. zakwaterowały się nam od razu w kuchennej szufladzie z kawą. O ile kawy nie ruszyły, to naprodukowały bobków i napoczęły czekoladę gorzką 80%, więc trzeba było pilnie przemyśleć, gdzie schowaliśmy kupione ubiegłej jesieni żywołapki. Tak, tak, w tym życiu łapiemy myszy żywo i wypuszczamy je w ładnej okolicy, chyba zresztą już o tym pisałam. 

Również w mojej pracy myszy zasiały spustoszenie, ale to nie u mnie w bibliotece, tylko w świetlicowej kuchni i tam z kolei zagustowały w paczce krakersów, no, powiem że byłam w szoku, ile taka mała myszka zeżarła tej soli z cukrem together.  

Tam już zastosowano broń konwencjonalną, która jednak nie miała szans zadziałać, bo mysz, spragniona po uczcie, postanowiła zaspokoić pragnienie w urządzeniach sanitarnych toalety męskiej i tam dokonała żywota (jak zameldował personel sprzątający).

Ale o wydawaniu córki to już będzie w następnej notce.