23 listopada 2024

No i przyszło białe gówno, ale na razie nie na długo. Wczoraj urządziłam sobie długaśny spacer z psami po tych białych hektarach, ale na poniedziałek już mamy w prognozach 14 stopni na plusie, więc chyba niepotrzebnie schowałam wiosenne buciki.

A tymczasem - elegancik na spacerze.

Obsadzona niedawno nowa rabata doczekała się rysunku odręcznego, więc wrzucę go tu sobie, przyda mi się wiosną, kiedy to zapomnę, gdzie co rośnie, a zaczną wyłazić z ziemi różne zielone szczypiorki. 

18 listopada 2024

Okazało się, że zdążyliśmy z obsadzeniem nowej rabaty przed załamaniem pogody, bo wczoraj było już bardzo nieprzyjemnie i padał grad, a nad ranem była burza i spadło białe gówno, na szczęście w niewielkich jeszcze ilościach. No niestety, przepraszam publiczność, ale ja nie cierpię śniegu, choć z drugiej strony bardzo go doceniam, za dostarczanie ogrodowi wilgoci i okrywy dla roślin. No cóż, znowu - życie pełne paradoksów.

W minionym tygodniu rozpoczęliśmy pracę w byłym wybiegu dla kur. Od lata, kiedy to ostatecznie pozbyłam się stadka, teren był pozostawiony sam sobie i czym prędzej zaczął zmierzać w kierunku przeistoczenia się w dżunglę. 

Teraz przywracamy go ogrodowi, a raczej po raz pierwszy włączamy do ogrodu, bo zawsze, od kiedy tu mieszkamy, należał do kur. I cóż my tu robimy? No... znowu powiększamy ogród, jakby go było za mało, a przecież to około pół hektara w ogrodzeniu! Prace mamy zaplanowane na zimę, ale kto bogatemu zabroni zacząć wcześniej, tym bardziej, że jest to super fajna robota z widocznymi od razu efektami. 

Na początek, żeby w ogóle można było tam wejść i pracować, powyrywałam wielkie krzaczory piołunu, który rozpanoszył się od samego wejścia wzdłuż ogrodzenia, a potem usuwałam sekatorem dwuręcznym rozpostarte na boki gałęzie śliw i czarnych bzów. No i mogłam już wtedy zabrać się za wyrywanie pokrzyw, przymiotna i wyłamywanie nawłoci kanadyjskiej. Ta nawłoć rosła sobie zawsze w kilku kępach i nie siała się w ogóle, bo chyba kury wydziobywały wszystkie nasionka, ale teraz trzeba będzie ją stamtąd wyeksmitować i to chyba poza ogrodzenie, w okolice zawrotki, czyli na tę pierwszą działkę, która jest i pozostanie nasza. 

W sobotę natomiast Stary zabrał się za usuwanie największej śliwy, a ja demontowałam dodatkową drucianą siatkę, która podwyższała ogrodzenie, żeby zielononóżki nie wyfruwały na zewnątrz. To już było coś naprawdę konkretnego, co WIDAĆ. Nie całą siatkę mogłam zresztą usunąć, bo częściowo jest ona poprzerastana powojnikami (vitalba, 'Jackmanii' i 'Julia Corevon') oraz pędami róż John Cabot i te kawałki będę mogła usunąć dopiero przy cięciu róż i powojników.   

Na koniec znowu muszę zaspamować bloga kotami, bo to co zobaczyłam wczoraj w jednej z izolatek na schroniskowej kociarni, zrobiło mi dzień! 

14 listopada 2024

Od paru dni mam taką refleksję, że jakoś szybko mija ten listopad i dobrze, bo nie lubię tego czasu - dzieją się wtedy niedobre rzeczy. Były lata, że te jesienne zgniłe dni przynosiły mi jakieś dziwne perturbacje zdrowotne. Podejrzewam, że to psychosomatyka dawała znać o sobie, bo ten czas jest dla mnie nieodmiennie czasem umierania mojej mamy, kiedy to cały październik 2016 w tym umieraniu jej towarzyszyłam, a potem, zanim na dobre zaczął się listopad, to już wszystko się dokonało. Potem były dwa lata mojej żałoby, żywych ran, kiedy to byłam w rozpaczy i bardzo dużo płakałam. 

No a potem się zaczęło. W 2019 była borelioza i kilkutygodniowe jesienne pielgrzymki po poradniach w różnych miastach. Na szczęście, jako pierwszy zwiastun pojawił się rumień i można było szybko włączyć leczenie. Potem w 2020 miałam ten koszmarny zespół miasteniczny, trudny do zdiagnozowania i tajemniczego pochodzenia i zaliczyłam prawie czterotygodniowy pobyt w szpitalu w listopadzie i grudniu, najpierw na neurologii, a potem na zamkniętym covidowym oddziale izolacyjnym. Tego wszystkiego naprawdę mało życiem nie przypłaciłam. Na starym blogu opisałam ten czas szczegółowo, wtedy od razu i na gorąco, kiedy wszystko było świeże, ale teraz już mi się chyba nie chce tam wracać, bo to był prawdziwy koszmar i droga przez mękę. Potem, w 2021 było zapalenie płuc, kiedy to brak pomocy lekarskiej (najpierw z powodu konieczności odbycia podróży powrotnej do domu, a potem wydłużonego okołozaduszkowego świętowania placówek medycznych) doprowadził mnie do stanu bliskiego sepsy. CRP miałam powyżej 300 i moja lekarka po otrzymaniu wyniku zadzwoniła i kazała mi biegiem i natychmiast kłaść się do szpitala. Tam nie od razu poszło tak gładko, bo najpierw mi wybadali pozytywny covid i znów chcieli (a nawet już zaczęli) izolować, ale potem, na szczęście, powtórzono badanie i było ono już negatywne. I powieźli mnie wreszcie windą na oddział wewnętrzny i zaczęli leczyć, a tam było już nawet fajnie, bo trafiła mi się przemiła i troskliwa pani doktor, a sala była dwuosobowa i z nieinwazyjną współpacjentką. 

Żeby przełamać tę jesienną złą passę, w kolejnym roku byłam na Krecie i tam zahaczyłam o październik, a październik to przecież już prawie listopad i tamtego roku żadnych prób umierania nie było, a nawet w kolejnym także nie. Więc może to się utrzyma.


Po rzucie okiem wstecz, teraz coś sprzed kilku dni. Nowa rabata jest już obsadzona, ale dobór roślin trochę się różni od tego, który tu kiedyś pokazywałam na rysunku. To co posadziliśmy do tej pory, to duża hortensja 'Levana' przesadzona z okolic świdośliwy i jakieś dwie małe NN, ukorzenione z patyka, 3 parzydła leśne (z rozsadzonego naszego "starego" parzydła), 2 azalie pontyjskie (trzecia już zamówiona), spora laurowiśnia (spod jarzębinki), ta sama, którą dostaliśmy lata temu jako małą sadzonkę od Andzi M., a do tego jeszcze ciemierniki (siewki własne) i jakaś paproć. Dosadzę w weekend trochę drobnej wiosennej biżuterii i będzie pięknie.


I jeszcze krótki filmik: 

06 listopada 2024

Jestem maniaczką dzikich jabłonek, zwłaszcza w tym roku, kiedy to moje własne odmówiły posłuszeństwa. Kwitły przepięknie, ale prawie wszystkie kwiaty przemarzły i oto nie mogłam jesienią napychać się moim wynalezionym rok temu deserem - utarta złota reneta plus mascarpone. Sklepowe jabłka nie smakują mi w ogóle, bo to sam cukier i żadnego aromatu, a więc można powiedzieć, że mam cienki rok. Co prawda zaowocowały mi dwie małe jabłonki odmiany Ligol, ale one też są dla mnie słabo jadalne, bo za słodkie.

 Więc rozglądam się wokół i jak gdzieś dopadnę dzikiej jabłonki, to sprawdzam. Nie wszystkie one mają owoce nadające się do jedzenia, ale czasem można trafić na prawdziwy skarb i jeden z nich znajduje się na trasie moich spacerów z psami. Jabłka są żółte, bez rumieńca, odpowiednio słodkie i odpowiednio kwaśne, z przecudnym aromatem. Przynoszę od paru dni po kilka, ile tam zmieszczę do kieszeni, jeśli akurat mam kieszenie. Zbieram, bo kopytkowe oczywiście zaraz by mi je powyżerały, więc trzeba zachować czujność zbieraczą. Wcześniej już kilka jabłonek zweryfikowałam negatywnie, ale dziś wybrałam się na żniwa, a nie było na co czekać, skoro już same spadają. I była to premedytacja, bo z pełną świadomością wzięłam z domu foliówkę, a po drodze wyposażyłam się w drąg z rozwalonego ogrodzenia i oto jestem po żniwach.

04 listopada 2024

Odtrąbiłam dziś dwusetny filmik na YT, na moim beznadziejnie amatorskim kanale, który jednak z jakiegoś powodu ma aż 472 subskrypcje. Pisałam o tym już wcześniej, że nie rozumiem tego zjawiska i pojąć nie mogę... no ale jestem twórczynią contentu w internetach, nie chce być inaczej.

Ze spraw przyziemnych zachwyca mnie moja jesienna zupa, którą w tym roku ugotowałam dziś kolejny raz. Jest zrobiona na bazie czerwonej soczewicy i dyni Hokkaido, czasem z mięsem, czasem bez, ale zawsze pyszna i aromatyczna. I jest z nią mnóstwo roboty.

Dziś były: pory, kawałek marchewki, kawałek selera, czerwona soczewica, pierś z kurczaka w kawałkach i podduszona ze świeżym rozmarynem, czosnkiem, świeżym imbirem i takąż kurkumą. No i dynia - najpierw osobno podduszona i rozgnieciona widelcem, ale potem jednak przetarta przez sitko. Pyszna jest taka zupa. Na wierzch polałam sobie trochę olejem dyniowym, czasem też posypuję podprażonym sezamem.

Muszę się jeszcze wyspowiadać, że zapisałam Starego do barbera i myślałam, że to będzie jednorazowy incydent, a tu tymczasem Stary się sam umawia i wkrótce przed nim trzecia wizyta... Chyba ma kochankę.

03 listopada 2024

Wreszcie dziś po długiej długiej przerwie byłam w schronisku i to na psach. Po ostatnim szkoleniu przybyło sporo wolontariuszy i dziś wystąpiła przedziwna sytuacja, że po dwóch rundach spacerowych... zabrakło psów! Znaczy - wszystkie były już wyspacerowane.

Nowi wolontariusze spacerują pod opieką starych, takie są zasady i na początku jest spore zamieszanie, ale wkrótce ekipy ruszają w pola i potem już idzie. Ja jestem niby stara, ale nie czuję się pewnie, zwłaszcza przy podpinaniu psów potrzebuję kogoś, kto jest oblatany. Mam duże przerwy, przychodzę rzadko i taki jest efekt. Wczoraj zadeklarowałam się, że "będę i zgłaszam się na pieski małe, stare i niemrawe" w związku z rozruchem kolana. 

No i na pierwszym spacerze byłam z Chiro, którego już znam i on też mnie zna. To pięcioletni piesek, u którego w schronisku zdiagnozowano problemy kardiologiczne i przyjmuje on leki nasercowe, dzięki czemu całkiem dobrze funkcjonuje.

Potem była Montana, ta większa z sióstr Hannah i Montana. Hannah poszła do adopcji, a ta druga jej siostra, większa i bardziej zwariowana dała mi dziś niezły wycisk, mimo swoich niezbyt dużych rozmiarów. Ta młoda (niespełna roczna), masywna suczka ma siłę jak koń i iście szalony temperament. No a na postojach tylko czeka na okazję, żeby rzucić się człowiekowi do twarzy i oblizać go razem z okularami. 

Wracałam do domu cuchnąca psimi sikami, bo przecież jak się je podpina w boksie, to skaczą na człowieka tymi mokrymi łapami i potem, po powrocie, sto procent odzieży idzie prosto do pralki. No ale i tak mam stan euforyczny, po prostu... jakbym się czegoś nawąchała!

Ludzie, którzy nie macie skąd czerpać endorfin i sensu życia - ruszcie dupy i idźcie do schroniska na najbliższe szkolenie na wolontariuszy.