Od paru dni mam taką refleksję, że jakoś szybko mija ten listopad i dobrze, bo nie lubię tego czasu - dzieją się wtedy niedobre rzeczy. Były lata, że te jesienne zgniłe dni przynosiły mi jakieś dziwne perturbacje zdrowotne. Podejrzewam, że to psychosomatyka dawała znać o sobie, bo ten czas jest dla mnie nieodmiennie czasem umierania mojej mamy, kiedy to cały październik 2016 w tym umieraniu jej towarzyszyłam, a potem, zanim na dobre zaczął się listopad, to już wszystko się dokonało. Potem były dwa lata mojej żałoby, żywych ran, kiedy to byłam w rozpaczy i bardzo dużo płakałam.
No a potem się zaczęło. W 2019 była borelioza i kilkutygodniowe jesienne pielgrzymki po poradniach w różnych miastach. Na szczęście, jako pierwszy zwiastun pojawił się rumień i można było szybko włączyć leczenie. Potem w 2020 miałam ten koszmarny zespół miasteniczny, trudny do zdiagnozowania i tajemniczego pochodzenia i zaliczyłam prawie czterotygodniowy pobyt w szpitalu w listopadzie i grudniu, najpierw na neurologii, a potem na zamkniętym covidowym oddziale izolacyjnym. Tego wszystkiego naprawdę mało życiem nie przypłaciłam. Na starym blogu opisałam ten czas szczegółowo, wtedy od razu i na gorąco, kiedy wszystko było świeże, ale teraz już mi się chyba nie chce tam wracać, bo to był prawdziwy koszmar i droga przez mękę. Potem, w 2021 było zapalenie płuc, kiedy to brak pomocy lekarskiej (najpierw z powodu konieczności odbycia podróży powrotnej do domu, a potem wydłużonego okołozaduszkowego świętowania placówek medycznych) doprowadził mnie do stanu bliskiego sepsy. CRP miałam powyżej 300 i moja lekarka po otrzymaniu wyniku zadzwoniła i kazała mi biegiem i natychmiast kłaść się do szpitala. Tam nie od razu poszło tak gładko, bo najpierw mi wybadali pozytywny covid i znów chcieli (a nawet już zaczęli) izolować, ale potem, na szczęście, powtórzono badanie i było ono już negatywne. I powieźli mnie wreszcie windą na oddział wewnętrzny i zaczęli leczyć, a tam było już nawet fajnie, bo trafiła mi się przemiła i troskliwa pani doktor, a sala była dwuosobowa i z nieinwazyjną współpacjentką.
Żeby przełamać tę jesienną złą passę, w kolejnym roku byłam na Krecie i tam zahaczyłam o październik, a październik to przecież już prawie listopad i tamtego roku żadnych prób umierania nie było, a nawet w kolejnym także nie. Więc może to się utrzyma.
Po rzucie okiem wstecz, teraz coś sprzed kilku dni. Nowa rabata jest już obsadzona, ale dobór roślin trochę się różni od tego, który tu kiedyś pokazywałam na rysunku. To co posadziliśmy do tej pory, to duża hortensja 'Levana' przesadzona z okolic świdośliwy i jakieś dwie małe NN, ukorzenione z patyka, 3 parzydła leśne (z rozsadzonego naszego "starego" parzydła), 2 azalie pontyjskie (trzecia już zamówiona), spora laurowiśnia (spod jarzębinki), ta sama, którą dostaliśmy lata temu jako małą sadzonkę od Andzi M., a do tego jeszcze ciemierniki (siewki własne) i jakaś paproć. Dosadzę w weekend trochę drobnej wiosennej biżuterii i będzie pięknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz