Sobotnie jubileuszowe spotkanie w naszej szkole jogi udało się cudownie. Przygotowaliśmy (we czworo) dla Mistrza własne gratulacje na makatce pamiątkowej i już po raz drugi wyprowadziłam do ludzi mój nowy sweterek z alpaki. Był pokaz asan w wykonaniu grupy uczniów i Mistrza, a potem obżarstwo na słodko i zjadłam nawet kawałek tortu!!! Bo "gdzie, jak nie tu" i "kiedy, jak nie teraz" - pomyślałam sobie.
Ten Mistrz jest moim pasterzem. To on mnie uczy i pokazuje ścieżki, opowiada, którędy sam dotarł tu, gdzie jest teraz i dokąd dalej zmierza. Słucham, nasiąkam, staram się być w tym zanurzona. Ale wiadomo - czasem trafię na ścieżkę, a czasem mi się popierdoli; ale to zaraz wracam i próbuję znów.
A w ogóle, to miała być notka zupełnie o czymś innym - o rozczarowaniu i rozgoryczeniu, o tym jak przykro może być w pewnych sytuacjach, które w swej istocie powinny być miłe i wyjątkowe. Wyjątkowo miłe.
No ale właściwie nie mam do kogo mieć pretensji jak tylko do siebie, bo przecież tak zawsze powtarzam, że brak oczekiwań, to brak rozczarowań. Co innego jednak wiedzieć, a co innego stosować i czasem się zapominam, a to się zawsze źle kończy. A przecież - jak mówi porzekadło - był czas przywyknąć no i podobno sama sobie to wyprodukowałam, więc teraz pozostaje tylko konsumować, przełykając gładko.
Bo to ja tu jestem w tej bajce wymyślaczką, aranżerką, organizatorką i realizatorką; w odwrotną stronę transmisja nie działa.
Brak komentarzy:
Nowe komentarze są niedozwolone.