29 lipca 2024

W miniony piątek pojechałam do schroniska i przeszłam na drugą stronę mocy - zgłosiłam się do pomocy w sprzątaniu kociego szpitaliku przy gabinecie weterynaryjnym. Ja, osoba, która kiedyś, gdy nasze małe dziecko jedno lub drugie wlazło butem w psie gówno na osiedlowym trawniku, biegłam wymiotować do toalety, a rzeczone obuwie dziecięce odzyskiwał do użytku Stary.

Najpierw poznałam Cysię, cudowną sunię z dramatycznej interwencji, o której pisałam kiedyś post na fb, ale dotychczas znałam ją tylko ze zdjęć. Cysia jest piękna, a także miła, ufna, kochana i nie widać po niej zupełnie, że przeszła gehennę - to po prostu jest niewiarygodne. Nawet nie będę tu opisywać, co ten zwyrol pseudoopiekun jej zgotował w poprzednim życiu, dość powiedzieć że post z policyjnej interwencji ma ponad 300 komentarzy i jest tam w nich kilka razy upubliczniany ryj tego oprawcy z miejscowości Wytowno. 

Byłyśmy z Cysią na cudownym godzinnym spacerze z przygodami. 

A potem, ponieważ nie było w tym dniu innych wolontariuszy i nie miałam z kim wyprowadzać regularnych boksów, to zgłosiłam się do tych kotów. 

Pierwszy raz byłam w weterynaryjnej części schroniska. Szpitalik jest oddzielnym pokoikiem z klatkami w układzie kilkupiętrowym i w tych klatkach mieszkają biedaki chore lub pooperacyjne. Kwaterują w klatkach zazwyczaj pojedynczo, ale czasem zdarzy się dwójka lub trójka i są to maluśkie kocięta, które pewnie jakaś bogobojna ludność wyrzuciła we wspólnym worku do śmietnika. Każda klatka jest wyścielona kocykiem/poszewką/ręcznikiem (są to tekstylia z darów, których zbiórki ogłaszane są przez schronisko co jakiś czas). W każdej też jest kuweta i miseczki na wodę i jedzenie. Podłoga jest dziurkowana, a pod spodem ma drugie dno, taką jakby szufladę i obie te warstwy można wysunąć. Jest to bardzo przydatne, bo dzięki temu można przy tylnej ścianie klatki zablokować nadmiar tkaniny wyścielającej podłogę.

Obsłużyłam tych klatek kilkanaście. Najpierw oporządzałam kuwetę, potem prześcielałam kocyk i miziałam lokatorów, gadając do nich zupełnie tak samo, jak do naszych domowych sierściuchów. Niektórzy z nich opuszczali w tym czasie klatkę i łazili po całym pomieszczeniu, ale nie wszyscy się garnęli i także nie wszyscy mieli na tyle dobrą kondycję, żeby sobie z tym poradzić. 

Największą niedogodnością przy tej pracy była duchota w pomieszczeniu, bo nie ma tam okna ani klimatyzacji i było to szczególnie uciążliwe na początku, kiedy tylko przyszłam i byłam przejęta i podekscytowana całą sytuacją. Potem poradziłam sobie tak, że kiedy wszyscy pacjenci byli w klatkach, to po prostu otwierałam na trochę drzwi i wpuszczałam świeże powietrze z dużego gabinetu weterynaryjnego, który w dodatku miał drzwi zewnętrzne otwarte na podwórko. 

I tak spędziłam tam 90 minut, a na koniec do wszystkich klatek powstawiałam miseczki z wodą i już szybko spieprzałam, bo chciałam zdążyć przed piątkową sraczką komunikacyjną godzin szczytu, co zresztą nie całkiem mi się udało.

24 lipca 2024

W tym roku założyłam sobie zielarski zeszyt, normalny papierowy, a nie żadne tam komputerowe notatki. Zeszyt prowadzę z dwóch końców jednocześnie - z jednej strony octy, a z drugiej maceraty olejowe.

Te dwie formy utrwalania ziół i wyciągania z nich wszelkich dobrodziejstw odpowiadają mi najbardziej. Oprócz tego suszę też różne różności i piję potem przez całą zimę takie ziołowe herbaty. Niektóre z nich podpija mi też Stary, ale w znacznie mniejszym zakresie. Nie poszłam za to zupełnie w nalewki, bo ja nie mogę ze względu na cukier, a Stary nie lubi, bo nie lubi.

Octy biologiczne to jest zupełna petarda. Pomijam już ich termin przydatności do spożycia, bo podobno im starsze tym lepsze. Aby mogły stać się wartościowym produktem, muszą swoje wyleżakować i muszą dojrzeć. Nie dajcie więc sobie wmówić, że ocet jabłkowy "z tegorocznych zbiorów" jest w pełni wartościowym produktem, bo to niemożliwe! To jest za krótki czas i taki ocet jest po prostu niedojrzały. Wytwarzanie octów wymaga cierpliwości i skrupulatności, bo trzeba wiedzieć, co z nim robić w kolejnych fazach, kiedy mieszać codziennie przynajmniej dwukrotnie, a kiedy nie mieszać, kiedy trzymać odkryte, a kiedy odciąć dopływ powietrza i na jak długo. No i trzeba też się orientować, jak długo trwają te etapy, żeby móc ocenić, czy kolejne fazy naszej fermentacji przebiegają prawidłowo, czy też coś nie zagrało. Internety są pełne tej wiedzy, ale są i pełne bzdur, tu więc trzeba być ostrożnym. Aby zrobić ocet, potrzebujemy tylko surowca i cukru do nastawu, reszta dzieje się "sama". Od użytego surowca zależy barwa i zapach octu i naprawdę gotowy ocet pachnie tym, z czego był zrobiony.

Inna sprawa jest z maceratami olejowymi i tu trzeba wziąć pod uwagę większe koszty, które zresztą zależą od tego, jakiego oleju używamy. Ja dotychczas robiłam tylko na oliwie extra virgin, oliwie z wytłoków oraz oleju z pestek winogron. W tym roku po raz pierwszy kupiłam olej słonecznikowy. Przy wytwarzaniu maceratów nie ma już takiej upierdliwości, bo właściwie mijają trzy tygodnie i mamy gotowy macerat. Można go wtedy zlać z nastawu i odzyskać słoje.

Co do właściwości ziół i sposobu oraz terminów ich zbierania polegam na dorobku doktora Różańskiego i tu korzystam z zasobów internetowych, ale mam też w domu sporo starych książek zielarskich i do nich również lubię  zaglądać. Są to wydawnictwa z czasów, kiedy trzeba było coś sobą reprezentować, żeby napisać i wydać książkę, a nie tak jak teraz, za przeproszeniem. Więc wolę te stare, ale wciąż pamiętając, że nauka idzie do przodu, są nowe badania i odkrycia, nawet takie, które podważają starą wiedzę. I dlatego trzeba drążyć, a w tym to ja już jestem niezła.

Z maceratów mam w tym roku: z czerwonej koniczyny, z płatków róży, z dziurawca i planuję jeszcze nagietkowy.

A octowe nastawy to: mniszek lekarski, stokrotki i lawenda, a będzie jeszcze wrotycz, gruszki i renety. 

Parę dni temu poniosłam okropną stratę, bo przez nieuwagę puknęłam jednym słojem w drugi i pękł mi słoik z cudownym różowym i pachnącym octem z płatków róży, nastawionym w maju, a wiec już przemacerowanym i kwaśnym, wymagającym tylko dojrzewania. Mało się nie popłakałam, tym bardziej, że ten różany ocet nastawiałam po raz pierwszy, a róże historyczne, które są najlepsze do tego celu, zakwitną dopiero w maju/czerwcu przyszłego roku i nie da się nastawić szybkiej powtórki.

18 lipca 2024

Mamy teraz w gospodarstwie 5 nieużytków, czyli miejsc rozgrzebanych i wymagających dokończenia i ogarnięcia.

Pierwszym nieużytkiem jest plac budowy przy domu, gdzie od miesiąca już trwa stopklatka. Około 22 czerwca (jak podpowiada data na plikach zdjęciowych) Stary rzucił się tam z narzędziami i wykonał odkrywkę. Z badań mu wyszło, że jest do rozebrania warstwa cegieł, pod którą przez całą długość "podestu" ciągną się dwie ławy betonowe, a pomiędzy nimi jest taka jakby piaskownica, którą po prostu wypełni się podłożem i posadzi rośliny. W ten sposób sam się niejako określił zarys przyszłej rabaty i chodnika technicznego. 

Wszystkie rośliny na rabatę tylko czekają na wrzesień, a i kokoryczek nie musimy kupować, bo dostaliśmy je od sąsiadki sołtyski, która właśnie miała zamiar je wyrzucać. W ramach pozbywania się starych nawyków, zostały posadzone tymczasowo w byłej wolierce - wybiegu dla kurcząt. 

Porzucanie starych nawyków nie jest takie proste, bo jeszcze wiele razy bywa tak, że kiedy bezmyślnie zerknę z okna sypialni w stronę kurnika  i widzę otwartą furtkę, to od razu mi gula podchodzi do gardła, że ktoś z nas tej furtki nie zamknął przez nieuwagę i kurki są w niebezpieczeństwie. Ten wybieg to nieużytek drugi - powoli zarasta i staje się dżunglą nie do przebycia, a opróżniony i wysprzątany kurniczek, wygląda trochę przytulnie, a trochę upiornie.

Podobno, jak mówi Główny Inżynier Pokładowy, wkroczymy na ten nieużytek jesienią po opadnięciu liści. Chyba trzeba będzie kupić maczetę. 

Nieużytek trzeci to maliniak i on jest najłatwiejszy do ogarnięcia, a zarazem najpilniejszy, bo utraciłam ostatnio dostęp do wigwamu fasolowego. Ciepłe i deszczowe dni sprawiły, że przepięknie porosły młode maliny, które będą owocowały w przyszłym roku, a i pokrzywy znów dały czadu, więc muszę się tam wybrać w jakimś przyzwoitym stroju (żeby nogi, co są zawsze odkryte, były jednak zakryte, plus do tego rękawice i jednak jakieś rękawy) i zrobić trochę porządku.

Nieużytek czwarty to wciąż to, co za płotem, czyli działki Zuzi i bachorów. Odzyskaliśmy stamtąd jeszcze resztki drewna opałowego, ale wciąż nie wszystko jest zwiezione. Popaliliśmy też na miejscu to co się do odzysku nie nadawało, czyli sterty cienkiego drobnego chruściku. Teraz trzeba by się przejść i zrobić ostateczny przegląd, czy nic nigdzie nie zostało - przed ewentualnym skoszeniem całości. A zostało na pewno, choć jak się spojrzy pobieżnie, to nie widać, bo trawa i zioła porosły już wysoko.

Piątym nieużytkiem jest górny apartament, wciąż "w produkcji", bo ściany i sufit nie są wykończone i włóknina ociepleniowa do rozmieszczenia nad sufitem - jak leżała w belach, tak leży. Trzeba też zabezpieczyć deski podłogowe tego nowo ułożonego kawałka. Górna łazienka też by już chciała, żeby jej rozłożyć na podłodze tę kupioną wiele tygodni temu wykładzinę.

Liczę na to, że jak Stary to przeczyta, to się złapie za głowę, potem za narzędzia i... ruszy znów z jakimś czynem!

11 lipca 2024

Dziś, 11 lipca, moja ukochana babcia Olga Wrońska obchodziła swoje imieniny. Była cudowną kochaną babunią, która niestety, życie miała przesrane, że hej. 

Już jako pięcioletnia dziewczynka, została zupełną sierotą - wtedy umarła  na hiszpankę jej mama, a ojciec, który parę lat wcześniej poszedł na wojnę (I Wojna Światowa), nie wrócił oraz nigdy nie został odnaleziony, mimo prób podejmowanych przez Czerwony Krzyż. 

Była córką Polki Heleny i Ukraińca Szymona, a urodziła się we Lwowie w 1913 roku i tam mieszkała przez pierwsze lata swojego dzieciństwa. Po śmierci swojej mamy trafiła wraz ze starszym bratem Józefem do sierocińca we Lwowie (lub pod Lwowem?). Był on prowadzony był przez siostry zakonne, bezduszne i oschłe, mówiąc bardzo oględnie. Chłopcy i dziewczynki mieszkali tam osobno i nawet siostra z bratem nie mogli się widywać. Babcia mi opowiadała, że jedynie wtedy, gdy dzieci wychodziły na dziedziniec, również dwuczęściowy, to mogła widywać braciszka przez szpary w deskach ogrodzenia. Przeżycia dzieciństwa chyba stały się podłożem późniejszej choroby... babcia opowiadała mi różne straszne dziecięce historie z tego czasu, na przykład o tym, jak fizycznie czuła w nocy przy sobie śpiącą obok swoją nieżyjącą mamę, czy jak siedziała kiedyś na parapecie wysokiego okna z nogami przerzuconymi na zewnątrz i tak siedziała i myślała, że poleci, pofrunie, wyskoczy z tego okna.

Olga i Józef mieli jeszcze jednego brata, Eustachego, który był starszy od siostry o 11 lat i zabrał ją do siebie, gdy już był pełnoletni. Oleńka zamieszkała z rodziną brata i stała się darmową gosposią i niańką do dzieci. Do prac domowych w tym czasie należało na przykład pranie odzieży w rzece, co w dzisiejszych czasach może się wydawać zupełną abstrakcją i o tym praniu opowiadała mi babcia. W domu Eustachego i jego pierwszej żony wykonywała wszelkie obowiązki domowe, w tym niańczenie dwóch córeczek Marii i Janiny, które znałam potem jako osoby dorosłe (moje ciotki) i świetnie je obie pamiętam.

Kiedy Eustachy, robiąc karierę jako socjalistyczny działacz oświatowy, tworzył system nauczania w powstającym właśnie w Busku Zdroju sanatorium dla dzieci "Górka", zabrał tam ze sobą siostrę i rozpoczęła ona pracę w sanatorium jako niewykwalifikowana pomoc, bo jak nietrudno zgadnąć, żadnego wykształcenia przecież nie miała. Pewnego razu pojawili się w obiekcie koledzy Eustachego, młodzi studenci ze Lwowa i tak Olga poznała swojego przyszłego męża. Wkrótce już była w ciąży, a sprawca próbował się ewakuować, ale bracia Olgi użyli argumentów nie do odparcia i małżeństwo zostało zawarte w kościele parafialnym w Busku, a potem, w Jaśle, urodziła się moja mama.

Mieli później jeszcze dwóch synków, z tym, że jeden z nich zmarł jako małe dziecko, a drugi to Marek, o którym tu pisałam kiedyś oddzielną notkę. Małżonkowie zamieszkali w Zakopanem, gdzie dziadek dostał pracę w ówczesnej skarbówce i tam zastał ich wybuch II Wojny Światowej. Było przed kilkunastoma laty takie wydanie "Przekroju", upamiętniające którąś tam rocznicę wybuchu wojny, gdzie na okładce jest fotografia osób, czytających w Zakopanem we wrześniu 1939 uliczny afisz/obwieszczenie o wybuchu wojny i na tym zdjęciu jest mój dziadek, wtedy trzydziestolatek. Potem przemieszczali się z dziećmi wraz z wojenną zawieruchą, aż osiedli w małym miasteczku na Dolnym Śląsku, gdzie zajęli dom po wypędzonych Niemcach.     

Mąż był surowy, srogi i despotyczny dla żony i dzieci, a raczej chyba tylko dla córki, bo synek był oczkiem w głowie obojga rodziców. Objął renomowane stanowisko urzędnicze w miejskim ratuszu, bo już po wojnie ukończył we Wrocławiu studia z prawa administracyjnego, rozpoczęte na uniwersytecie we Lwowie. Mój dziadek byłby chyba zachwycony możliwościami internetu, gdyby żył w naszych czasach! Był wytrawnym molem książkowym, interesowały go tylko Badania, Wiedza i Nauka i zawsze się wymądrzał na te tematy. Napisał w swoim życiu różnym cymbałom za pieniądze i prezenty 14 prac magisterskich i jedną doktorską. Za którąś z nich dostał jako zapłatę radiomagnetofon kasetowy i uwierzcie mi - to było wtedy coś! 

Dziadek nie był dobrym mężem, zdradzał żonę, miewał kochanki i miewał fochy, a życie z nim nie było łatwe dla nikogo. Nawet dla nas, swoich wnuków, był DZIWNY, wszystkiego nam zabraniał i zakazywał, ale za to babcia była super i różne rzeczy po kryjomu dało się zrobić - na przykład iść się bawić na podwórko do dzieci z tej samej ulicy lub zawołać dzieci do nas do ogrodu. Tak, to były rzeczy zakazane i musiały zawsze się skończyć, zanim dziadek przyszedł z biura, bo by się GNIEWAŁ. Dopiero chyba już u progu dorosłości, w czasach licealnych i na studiach, miałam jakieś z tym dziadkiem w miarę dobre stosunki, ale wtedy już mnie nie przerażały jego zmarszczone z niezadowolenia brwi, a i on też na starość zmiękł chyba nieco, a raczej zmiękczyła go jego własna starość i nieporadność. 

Babcia za to była zawsze cudowna i kochana, uwielbiałam ją i tu wspomnienia mam tylko dobre, miłe i słodkie. Spędzałam tam wszystkie wakacje mojego dzieciństwa i z tych czasów nie pamiętam jej siedzącej czy leżącej. Zawsze była w ruchu, na nogach, zawsze coś robiła - pracowała w ogrodzie, sprzątała dom, szorowała, gotowała, biegała po zakupy i śpiewała po polsku i po ukraińsku. Kiedy rano wstawałam i schodziłam na dół, już czekały ciepłe jajeczka na miękko lub po wiedeńsku i zawsze się dziwiłam, skąd ona wie, że właśnie zaraz wejdę do kuchni na śniadanie! Dom od piwnic po strych zawsze błyszczał i lśnił czystością, okna były umyte i pachniało pysznościami. Sprzątając, woziła mnie na pioruńsko ciężkiej froterce, którą sama z trudem mogłam poruszyć z miejsca, a jak już mi się to udało, to za nic w świecie nie miałam siły odstawić jej na miejsce. A miejsce tej froterki było za otwartymi drzwiami do kuchni, tuż przy wejściu do łazienki. 

Babcia jeździła też autobusem (ze mną) na wieś po jajka i po sery, które odbierała od jednej pani na przystanku i od razu tym samym autobusem, który tam zawracał, jechałyśmy do domu. Był czas, kiedy miała własne kurki i wtedy chodziłam z nią wybierać z gniazd ciepłe jajeczka. 

Przyrządzała nam ulubione potrawy, piekła ciasta i ciasteczka do domu, a także na zamówienie lub znajomym w prezencie. Bawiła się z nami w sklep i "sprzedawała" nam przez okienko w korytarzu świeżo usmażone placki ziemniaczane i jak nietrudno zgadnąć, przepadały też za nią wszystkie nasze koleżanki "z ulicy". Płaciło się za te placki różnymi listkami z ogrodu, które naśladowały monety. Przy tym wszystkim babcia była schludna, świeżutka i pachnąca i miała zawsze piękną śnieżnobiało-siwiuteńką falowaną fryzurkę i bardzo zniszczone i spracowane dłonie. 

Zabierała nas też na huśtawki, które były w parku zwanym ogrodem jordanowskim. Wskakiwałam na huśtawkę, a babcia mówiła, że mam się nie bujać za wysoko, ale ona to się odwraca, bo "ją nudzi" od samego patrzenia.

Chodziłam z babcią na przymiarki do krawcowej, na oglądanie kapeluszy do modystki, no i na ploteczki do koleżanek, gdzie babcia z koleżanką ploteczkowały przy ciasteczku, a ja się bawiłam na dywanie.

Zimą, kiedy była daleko, przysyłała nam na urodziny tort w paczce pocztowej. Oddzielnie był spakowany upieczony biszkopt, a oddzielnie w słoiku masa do przełożenia i orzechy do dekoracji. Paczki wtedy nie przychodziły tak szybko, jak teraz, ale to był luty i tortowe podzespoły zawsze bezpiecznie docierały na miejsce. Miała widocznie przytomne spojrzenie na kulinarne talenty naszej mamy!

Babcia pisała też piękne listy i miała bardzo ładny charakter pisma.

Strasznie żałuję, że ostatnie siedem lat swojego życia spędziła zanurzona w odmętach schizofrenii, z której wydobywała się z rzadka i tylko częściowo... i na krótkie chwile. Do dziś nieodmiennie rozwala mnie mentalnie bezsens tej sytuacji, bo pamiętam emocje i nadzieje tamtych lat i to, jak czekałam, jak wierzyłam, że wróci jeszcze do świata i do nas, choć na trochę. Umarła, kiedy byłam w ciąży i nie powiedziano mi o tym wtedy. Dowiedziałam się dopiero, kiedy Młoda była już na świecie i kiedy przyjechała do nas moja mama.

Po babci mam wiele rzeczy i wiele razy w życiu słyszałam od różnych osób, że jestem taka, jak ona. Mam cukrzycę i krótkowzroczność. Uwielbiam przeciągi i świeże powietrze. Jestem energiczna i ruchliwa, bardzo lubię gotować i mam całe życie dużo koleżanek. I jak to mawiała moja mama: no... ty zupełnie jak babcia - wszystko ci śmierdzi i z żadnych prezentów nie jesteś zadowolona! 

Tak moja babcia wyglądała sto lat temu.


Można było to wszystko napisać ładnie i miło, omijając różne drzazgi, ale myślę sobie, że te drzazgi, które zawsze upychamy po kątach i zamiatamy pod dywan, to jest właśnie prawdziwa nasza historia.

08 lipca 2024

Ponieważ porozbiórkowa ściana jest już ocieplona i powstał także płotek, a Stary zaczął wdzierać się pod podłogę nieistniejących już pomieszczeń, to dziś pokażę tutaj dwa filmiki z tajnej części mojego kanału, gdzie widać, co tu właściwie zostało zrobione.

Mój kanał filmowy na YT ma już 467 subskrybentów i zamieściłam tam 191 filmów, ostatni przed chwilką. Większość materiałów można oglądać nawet, gdy się zabłądzi na mój kanał całkiem przypadkiem, ale jest też część ukryta, co oznacza, że niektóre filmiki są dostępne tylko dla osób, posiadających link.  

Nazwałam tę część "Dark Channel" i są tam filmiki bardziej prywatne, których nie chciałabym pokazywać całkiem obcym osobom. Dziś linki do dwóch z nich udostępniam czytelnikom mojego blogaska.

Najpierw stan sprzed trzech miesięcy, z czasu kiedy rozbiórka jeszcze się nawet nie zaczęła.


A drugi nakręciłam dziś rano, a więc - świeżynka!

06 lipca 2024

Dziś przybyło nam kolejne duże drzewko, już "gotowe", takie na które nie trzeba czekać, żeby się nim zachwycać. Duże drzewka są drogie i przez to niezbyt i nie dla każdego dostępne, ale czasem i nam się zdarzy.

Pierwsze były 6 lat temu, z okazji naszej trzydziestej piątej rocznicy ślubu - grab i platan. Grab kolumnowy został posadzony zaraz za ruinką, a platan blisko furtki do kurnika, w takim miejscu, że widzę go z łóżka, kiedy tylko otwieram rano oczy. No... chyba, że jest zima, bo wtedy za oknami jest ciemno i nic nie widzę, wszystko jedno, czy mam oczy otwarte czy zamknięte.

Kolejny, to był piękny duży klon o czerwonych liściach Crimson Sentry, kiedy to na 40 rocznicę ślubu dostaliśmy od dzieci bon podarunkowy do gospodarstwa ogrodniczego. 

No a teraz przyszedł czas na czwarte drzewko. Kiedy odchodziłam z funkcji sołtysa, dostałam od grupki mieszkańców bon prezentowy do tego samego gospodarstwa ogrodniczego i oto jest - tym razem ambrowiec. Trwa wybieranie miejsca dla niego, ale tu już zupełnie nie zabieram głosu, bo ile razy przekonam Starego, że wymyślił źle i ja mam lepszy pomysł, to on mi ustępuje, a zaraz potem (lub trochę później) okazuje się, że to jednak on miał rację. Muszę poczytać o tym ambrowcu, ale wydaje mi się, że być może walory zapachowe jego liści będę mogła wykorzystać do moich domowych kosmetyków.

Z tego samego miejsca zakupu rośnie jeszcze u nas kasztan jadalny i miłorząb japoński, były też dwa judaszowce, ale szlag je trafił rok po roku. Te cztery drzewka, które opisałam, to nasze najbardziej spektakularne zakupy do tego ogrodu.

A kurki w nowym domku mają się dobrze, wychodzą wszystkie razem na wybieg i dostajemy na ten temat raporty i fotki.

04 lipca 2024

No dobra, więc po kolejnej rozmowie podjęliśmy ze Starym tę trudną decyzję i od razu rano  skontaktowałam się z wcześniej umówioną koleżanką, że kury są już do wzięcia i zapytałam jeszcze dla pewności, czy z jej strony sprawa jest aktualna. Koleżanka przyjedzie wieczorem z mężem i zabiorą je do siebie, niedaleczko, parę kilometrów stąd, gdzie kurki dołączą do nowego stada. Wstaną jutro rano, rozejrzą się, a tam - 15 młodych kurek, takich kilkunastotygodniowych, co to jeszcze jajek nie znoszą. Są wśród nich także dwa młodziutkie kogutki, więc nasz kogut będzie miał okazję je sobie wychować, ale też i od razu dostanie pod opiekę takie duże stado, co, mam nadzieję, pozwoli mu nabrać pewności siebie i wysforować się na dominanta. To w sumie niezła dla niego sytuacja, zważywszy taką drastyczną zmianę. Żal mi będzie tych kurek, po czternastu latach tej drobiarskiej przygody... smutno.

Ale najbardziej żal mi będzie piania koguta, tego przecudnej urody kogucika z bajki. Myślę jednak, że to będzie tak jak z lipami, które parę lat temu zostały wycięte wzdłuż naszej wiejskiej drogi i rozpaczaliśmy wtedy, że ojezusie, jak to będzie, że przecież wzrok oszaleje od tej pustki, a tymczasem... wzrok wędruje dalej i opiera się na linii lasu, sam się tego nauczył, bo chyba w naturalny sposób szuka zielonego, liściastego i drzewiastego. Analogicznie, kiedy nie będzie już piania naszego koguta, to będę lepiej słyszała pianie kogutów u sąsiadów, bo przecież zawsze je było słychać, ale odbieraliśmy je do tej pory tylko jako pojedyncze głosy w przekrzykiwaniu się wszystkich wiejskich kogutów. 

A dziś kurki zniosły dwa jajka, jakby na pożegnanie, podczas gdy ostatnio najczęściej bywało jedno lub wcale. 

03 lipca 2024


W całym moim zawodowym życiu nigdy nie pracowałam latem, bo zawsze miałam tryb szkolny, a więc latem były wakacje. Teraz, na starość, kiedy to "robię w kulturze" nie ma, że lato! Jeżdżę więc sobie nadal do pracy, choć pozmieniane mam dni i godziny i u siebie w wiejskiej bibliotece jestem tylko połowę godzin, a drugą połowę realizuję w placówce macierzystej, zasilając swoimi godzinami tamtejszą kadrę, która ma swój tryb urlopowy.

Wyposażenie samochodu wzbogaciło się ostatnio w koszyk na grzyby, nożyk i gumiaki i w drodze powrotnej wysiadam sobie na troszkę, jeśli pogoda pozwala. Wybieram las świetlisty, z wielkimi drzewami i bez chaszczy, tak żebym z oczu nie traciła auta lub/i szosy, bo mam talent nieprawdopodobny do gubienia się w lesie po paru zaledwie krokach. 

Super fajna sprawa!