Dziś, 11 lipca, moja ukochana babcia Olga Wrońska obchodziła swoje imieniny. Była cudowną kochaną babunią, która niestety, życie miała przesrane, że hej.
Już jako pięcioletnia dziewczynka, została zupełną sierotą - wtedy umarła na hiszpankę jej mama, a ojciec, który parę lat wcześniej poszedł na wojnę (I Wojna Światowa), nie wrócił oraz nigdy nie został odnaleziony, mimo prób podejmowanych przez Czerwony Krzyż.
Była córką Polki Heleny i Ukraińca Szymona, a urodziła się we Lwowie w 1913 roku i tam mieszkała przez pierwsze lata swojego dzieciństwa. Po śmierci swojej mamy trafiła wraz ze starszym bratem Józefem do sierocińca we Lwowie (lub pod Lwowem?). Był on prowadzony był przez siostry zakonne, bezduszne i oschłe, mówiąc bardzo oględnie. Chłopcy i dziewczynki mieszkali tam osobno i nawet siostra z bratem nie mogli się widywać. Babcia mi opowiadała, że jedynie wtedy, gdy dzieci wychodziły na dziedziniec, również dwuczęściowy, to mogła widywać braciszka przez szpary w deskach ogrodzenia. Przeżycia dzieciństwa chyba stały się podłożem późniejszej choroby... babcia opowiadała mi różne straszne dziecięce historie z tego czasu, na przykład o tym, jak fizycznie czuła w nocy przy sobie śpiącą obok swoją nieżyjącą mamę, czy jak siedziała kiedyś na parapecie wysokiego okna z nogami przerzuconymi na zewnątrz i tak siedziała i myślała, że poleci, pofrunie, wyskoczy z tego okna.
Olga i Józef mieli jeszcze jednego brata, Eustachego, który był starszy od siostry o 11 lat i zabrał ją do siebie, gdy już był pełnoletni. Oleńka zamieszkała z rodziną brata i stała się darmową gosposią i niańką do dzieci. Do prac domowych w tym czasie należało na przykład pranie odzieży w rzece, co w dzisiejszych czasach może się wydawać zupełną abstrakcją i o tym praniu opowiadała mi babcia. W domu Eustachego i jego pierwszej żony wykonywała wszelkie obowiązki domowe, w tym niańczenie dwóch córeczek Marii i Janiny, które znałam potem jako osoby dorosłe (moje ciotki) i świetnie je obie pamiętam.
Kiedy Eustachy, robiąc karierę jako socjalistyczny działacz oświatowy, tworzył system nauczania w powstającym właśnie w Busku Zdroju sanatorium dla dzieci "Górka", zabrał tam ze sobą siostrę i rozpoczęła ona pracę w sanatorium jako niewykwalifikowana pomoc, bo jak nietrudno zgadnąć, żadnego wykształcenia przecież nie miała. Pewnego razu pojawili się w obiekcie koledzy Eustachego, młodzi studenci ze Lwowa i tak Olga poznała swojego przyszłego męża. Wkrótce już była w ciąży, a sprawca próbował się ewakuować, ale bracia Olgi użyli argumentów nie do odparcia i małżeństwo zostało zawarte w kościele parafialnym w Busku, a potem, w Jaśle, urodziła się moja mama.
Mieli później jeszcze dwóch synków, z tym, że jeden z nich zmarł jako małe dziecko, a drugi to Marek, o którym tu pisałam kiedyś oddzielną notkę. Małżonkowie zamieszkali w Zakopanem, gdzie dziadek dostał pracę w ówczesnej skarbówce i tam zastał ich wybuch II Wojny Światowej. Było przed kilkunastoma laty takie wydanie "Przekroju", upamiętniające którąś tam rocznicę wybuchu wojny, gdzie na okładce jest fotografia osób, czytających w Zakopanem we wrześniu 1939 uliczny afisz/obwieszczenie o wybuchu wojny i na tym zdjęciu jest mój dziadek, wtedy trzydziestolatek. Potem przemieszczali się z dziećmi wraz z wojenną zawieruchą, aż osiedli w małym miasteczku na Dolnym Śląsku, gdzie zajęli dom po wypędzonych Niemcach.
Mąż był surowy, srogi i despotyczny dla żony i dzieci, a raczej chyba tylko dla córki, bo synek był oczkiem w głowie obojga rodziców. Objął renomowane stanowisko urzędnicze w miejskim ratuszu, bo już po wojnie ukończył we Wrocławiu studia z prawa administracyjnego, rozpoczęte na uniwersytecie we Lwowie. Mój dziadek byłby chyba zachwycony możliwościami internetu, gdyby żył w naszych czasach! Był wytrawnym molem książkowym, interesowały go tylko Badania, Wiedza i Nauka i zawsze się wymądrzał na te tematy. Napisał w swoim życiu różnym cymbałom za pieniądze i prezenty 14 prac magisterskich i jedną doktorską. Za którąś z nich dostał jako zapłatę radiomagnetofon kasetowy i uwierzcie mi - to było wtedy coś!
Dziadek nie był dobrym mężem, zdradzał żonę, miewał kochanki i miewał fochy, a życie z nim nie było łatwe dla nikogo. Nawet dla nas, swoich wnuków, był DZIWNY, wszystkiego nam zabraniał i zakazywał, ale za to babcia była super i różne rzeczy po kryjomu dało się zrobić - na przykład iść się bawić na podwórko do dzieci z tej samej ulicy lub zawołać dzieci do nas do ogrodu. Tak, to były rzeczy zakazane i musiały zawsze się skończyć, zanim dziadek przyszedł z biura, bo by się GNIEWAŁ. Dopiero chyba już u progu dorosłości, w czasach licealnych i na studiach, miałam jakieś z tym dziadkiem w miarę dobre stosunki, ale wtedy już mnie nie przerażały jego zmarszczone z niezadowolenia brwi, a i on też na starość zmiękł chyba nieco, a raczej zmiękczyła go jego własna starość i nieporadność.
Babcia za to była zawsze cudowna i kochana, uwielbiałam ją i tu wspomnienia mam tylko dobre, miłe i słodkie. Spędzałam tam wszystkie wakacje mojego dzieciństwa i z tych czasów nie pamiętam jej siedzącej czy leżącej. Zawsze była w ruchu, na nogach, zawsze coś robiła - pracowała w ogrodzie, sprzątała dom, szorowała, gotowała, biegała po zakupy i śpiewała po polsku i po ukraińsku. Kiedy rano wstawałam i schodziłam na dół, już czekały ciepłe jajeczka na miękko lub po wiedeńsku i zawsze się dziwiłam, skąd ona wie, że właśnie zaraz wejdę do kuchni na śniadanie! Dom od piwnic po strych zawsze błyszczał i lśnił czystością, okna były umyte i pachniało pysznościami. Sprzątając, woziła mnie na pioruńsko ciężkiej froterce, którą sama z trudem mogłam poruszyć z miejsca, a jak już mi się to udało, to za nic w świecie nie miałam siły odstawić jej na miejsce. A miejsce tej froterki było za otwartymi drzwiami do kuchni, tuż przy wejściu do łazienki.
Babcia jeździła też autobusem (ze mną) na wieś po jajka i po sery, które odbierała od jednej pani na przystanku i od razu tym samym autobusem, który tam zawracał, jechałyśmy do domu. Był czas, kiedy miała własne kurki i wtedy chodziłam z nią wybierać z gniazd ciepłe jajeczka.

Przyrządzała nam ulubione potrawy, piekła ciasta i ciasteczka do domu, a także na zamówienie lub znajomym w prezencie. Bawiła się z nami w sklep i "sprzedawała" nam przez okienko w korytarzu świeżo usmażone placki ziemniaczane i jak nietrudno zgadnąć, przepadały też za nią wszystkie nasze koleżanki "z ulicy". Płaciło się za te placki różnymi listkami z ogrodu, które naśladowały monety. Przy tym wszystkim babcia była schludna, świeżutka i pachnąca i miała zawsze piękną śnieżnobiało-siwiuteńką falowaną fryzurkę i bardzo zniszczone i spracowane dłonie.
Zabierała nas też na huśtawki, które były w parku zwanym ogrodem jordanowskim. Wskakiwałam na huśtawkę, a babcia mówiła, że mam się nie bujać za wysoko, ale ona to się odwraca, bo "ją nudzi" od samego patrzenia.
Chodziłam z babcią na przymiarki do krawcowej, na oglądanie kapeluszy do modystki, no i na ploteczki do koleżanek, gdzie babcia z koleżanką ploteczkowały przy ciasteczku, a ja się bawiłam na dywanie.
Zimą, kiedy była daleko, przysyłała nam na urodziny tort w paczce pocztowej. Oddzielnie był spakowany upieczony biszkopt, a oddzielnie w słoiku masa do przełożenia i orzechy do dekoracji. Paczki wtedy nie przychodziły tak szybko, jak teraz, ale to był luty i tortowe podzespoły zawsze bezpiecznie docierały na miejsce. Miała widocznie przytomne spojrzenie na kulinarne talenty naszej mamy!
Babcia pisała też piękne listy i miała bardzo ładny charakter pisma.
Strasznie żałuję, że ostatnie siedem lat swojego życia spędziła zanurzona w odmętach schizofrenii, z której wydobywała się z rzadka i tylko częściowo... i na krótkie chwile. Do dziś nieodmiennie rozwala mnie mentalnie bezsens tej sytuacji, bo pamiętam emocje i nadzieje tamtych lat i to, jak czekałam, jak wierzyłam, że wróci jeszcze do świata i do nas, choć na trochę. Umarła, kiedy byłam w ciąży i nie powiedziano mi o tym wtedy. Dowiedziałam się dopiero, kiedy Młoda była już na świecie i kiedy przyjechała do nas moja mama.
Po babci mam wiele rzeczy i wiele razy w życiu słyszałam od różnych osób, że jestem taka, jak ona. Mam cukrzycę i krótkowzroczność. Uwielbiam przeciągi i świeże powietrze. Jestem energiczna i ruchliwa, bardzo lubię gotować i mam całe życie dużo koleżanek. I jak to mawiała moja mama: no... ty zupełnie jak babcia - wszystko ci śmierdzi i z żadnych prezentów nie jesteś zadowolona!
Tak moja babcia wyglądała sto lat temu.
Można było to wszystko napisać ładnie i miło, omijając różne drzazgi, ale myślę sobie, że te drzazgi, które zawsze upychamy po kątach i zamiatamy pod dywan, to jest właśnie prawdziwa nasza historia.